sobota, 27 lutego 2010

po miesiącu...

Minął mi dzisiaj właśnie pierwszy miesiąc pracy. Jestem zadowolona, ale zmęczona też trochę. Chociaż, trzeba przyznać, to, czego nie lubiłam, czyli odprowadzanie i przyprowadzanie dzieci, w dużej mierze spadło ze mnie na inne osoby. Dziadków, Tomka i opiekunki. Na szczęście, dzieciom podoba się to całkiem.
Powoli znika mi już z twarzy taki sztuczny, nerwowy uśmiech, zbyt uprzejmy i nienaturalny,w który odruchowo zbroiłam się na początku w pracy w bibliotece. Głos swój też słyszę już zwyczajny. I lubię rozmawiać z ludźmi, którzy do nas przychodzą po książki. Nie zawsze jednak jest sielankowo, chociaż raczej wszyscy są mili. Zdarzyły mi się jednak spotkanie na granicy nieuprzejmości (pani z pretensjami), na szczęście, dobrze się to skończyło. Nie zapomnę też jednej wizyty: ojciec, starszy już pan, przyszedł oddać książki za córkę. Moim obowiązkiem jest zaktualizować dane osób, które przychodzą do nas po raz pierwszy w roku kalendarzowym. Więc pytam:
- Przepraszam, czy u córki coś się zmieniło, to znaczy, czy adres i telefon nadal ten sam?...
- Córka nie żyje - odpowiedział głucho ten pan. I nie dodał nic więcej. Z ciężkim sercem odkładałam potem na półki książki, jakie przeczytała jego córka, młodziutka jeszcze dziewczyna. Dwie filozoficzne i "Patrząc" Czapskiego. Na co patrzy ona teraz, myślałam sobie.
.....................................................................................................................................................................
Czyli przyzwyczajam się już, to dobrze. Czasem jeszcze mam kłopoty, żeby coś komuś znaleźć na półce, czy polecić, łapię się na tym, że nie znam sporej części żelaznego repertuaru niektórych moich czytelników. Ale ćwiczenie czyni mistrza. Niedługo będę mogła nosić w pracy np. taką koszulkę.
Kiedy wychodzę z biblioteki, przez chwilę widzę na ulicy tłumy Czytelników. Dopiero po chwili zamieniają się w zwyczajnych ludzi. I ja wracam do siebie, kimkolwiek jestem.

niedziela, 21 lutego 2010

o kawie, przed zaśnięciem


Obiecałam, zachęcona przez Anią i Anulkę, napisać coś o kawie, jaką my z Tomkiem lubimy, te "złote reguły" dotyczące przyrządzania. Trochę mi głupio odgrywać wielkiego konesera, bo nie czuję się takim, ale z całą pewnością umiem docenić dobrą kawę. I chętnie podzielę się z Wami kilkoma moimi spostrzeżeniami na ten temat:
Po pierwsze: dobra wiadomość. Picie smacznej kawy nie musi łączyć się ani z wielkimi wydatkami, ani ze snobizmem tym bardziej. Powiedziałabym nawet, im dalej od nowobogackich klimatów, tym lepiej! We Włoszech, gdzie (moim zdaniem) "rozumieją" dobrą kawę i podają ją najlepiej na świecie, jest to napój dla wszystkich, dostępny za mniej niż euro. I nie trzeba tam chodzić do nie wiadomo jakiego baru - w każdym niemal skosztujecie dobrego napoju (no, być może, z małymi wyjątkami).


Po drugie: wybieramy kawę taką, jaka nam najbardziej odpowiada, zwracamy uwagę na stopień upalenia ziarna, który również wpływa na smak. Odradzam tylko mieszanki typu Tchibo, itp. Do klasycznego espresso nadają się jedynie kawy typu arabica. Najlepiej kupować ziarnistą i mielić codziennie rano. Czujecie ten zapach? Wspaniały na początek dnia!


Po trzecie: my przyrządzamy kawę we włoskiej kafetierze. Bardziej nam taka odpowiada, niż z osławionych ekspresów ciśnieniowych. Urządzenie jest proste: rodzaj dzbanka, zawierającego zbiorniczek na wodę, z którego w temperaturze ok 90 -96 stopni woda pod ciśnieniem przechodzi przez metalowe sitko z kawą i skrapla się w zbiorniczku na górze już jako zaparzony napój. Tu mała uwaga: najlepiej nie kupować pierwszego lepszego dzbanka chińskiej produkcji: ważna jest również jakość stali. Ze złej kafetiery kawa będzie miała posmak kiepskiego metalu! My osobiście nie lubimy dzbanków aluminiowych i kupiliśmy sobie szlachetnie połyskujący stalowy... Ale miliony Włochów mają zwykłe, aluminiowe kafetierki. Ważne: użyć dobrej wody, kawę zmielić średnio (kafetiera poradzi sobie jednak również z bardzo drobnym, jak i grubym proszkiem), nie ubijać na sitku, podgrzewać na małym ogniu. Nie myć nigdy kafetiery detergentem! Im starsza, im więcej kaw przygotowała, tym lepsza!


I już. Reszta zależy od gustów i upodobań. Czy z mlekiem, w jakiej filiżance, to już niech sobie każdy decyduje. My rano pijemy latte, czyli z mlekiem, a po obiedzie, jesli się juz tak nam zdarzy, to tylko małe espresso. Mocne za to.

I tu ciekawostka rodzinna: o ile mój mąż nie jest typem domowego estety, zwracającego nadmierną wagę na szczegóły, to w kwestii filiżanek do espresso wyraził kiedyś zdecydowanie swoje preferencje. Miały być takie, jak w barze włoskim, czyli małe, o kształcie tulipana, z grubego fajansu, białe lub kremowe. kropka. żadne inne.
Więc swego czasu, gdy mieszkaliśmy w Rzymie, poświęciłam wiele godzin na szukanie takich filiżanek. I nic! Albo we wzorek, albo kształt nie ten, czy grubość nie taka ... Barmani nie dawali się zmiękczyć opowieściami o żądnym filiżanek mężu i pozostawali niewzruszeni w kwestii ewentualnej sprzedaży. Przyznam, ze po głowie zaczęły mi już chodzić niecne myśli. A może tak zwędzić raz filiżankę i zostawić napiwek pod serwetką? Na szczęście, problem sam się rozwiązał - znajome Polki prowadziły bar, który kiedyś, zanim zaczęły go dzierżawić, miał inną nazwę, po której zostały właśnie... filiżanki z logo. PRAWIE takie, jak chciał Tomek. Więc zakupiliśmy za tzw. grosze bezcenne pudełko. I teraz z nich najczęściej właśnie pijemy poobiednie espresso.


sobota, 13 lutego 2010

takie tam


Jakby tak się zastanowić i policzyć, to wyszłoby, ze stanowczo dużo jem czekolady, naprawdę, to już chyba uzależnienie, codziennie pochłaniam ogromne ilości. Dzisiaj, oprócz słodyczy, które Jancia przywiozła od babci z Kazimierza, a było tego trochę, wykończyłam ciasto czekoladowe i upiekłam pierwszy raz w życiu browniesa, bo miałam ochotę właśnie na coś takiego. Nie wiem, czy wyszło tak, jak powinno, z płynnym czekoladowym środkiem, bo do tegoż środka jeszcze nie doszłam, ale jutro już będę to wiedziała na pewno. Może to stres związany z nową jeszcze sytuacją, praca, i tak dalej, że ja tak z tą czekoladą. Ale, nie oszukujmy się, stan taki trwa dłużej, niż te dwa tygodnie.
Może wiosna coś zmieni i będę miała ochotę na same zdrowe rzeczy: warzywka i kaszę, na przykład.
Pamiętam, jak zazwyczaj, gdy miałam dużo stresu, to odruchowo jadłam takie miękkie, bułowate jedzenie, mdławe, zapychające. Bezpieczne jak przytulanka z dzieciństwa. Gdy nerwowy czas mijał, zaczynałam czuć smaki, zajadałam się sałatkami, próbowałam nowych rzeczy.
Więc może ta czekolada mi potrzebna jest na teraz.
Od znajomych z facebooka dowiedziałam się, że w Rzymie spadł śnieg! Dzieci lepią śnieżki i bałwanki, które znały dotąd tylko z opowieści. Ciekawe, jak to teraz tam wygląda, pamiętam, że wtedy w lutym to już mimozy kwitły i wiosna była prawdziwa.

środa, 10 lutego 2010

tydzień później



Minął już chyba tydzień od ostatniego tutaj wpisu, dni nabrały tempa. Moi mili już wrócili, zadowoleni, wyślizgawkowani na łyżwach, wyzjeżdżani na sankach, a nawet przez chwilę na nartach. Z odblaskiem dalekiej północy w oczach i lekkim zapaleniem oskrzeli (Hania).
Teraz Dorotka spędza całe dnie ze swoją grupą, Janeczka wczasuje się z babcią w Kazimierzu, a Hania choruje w domu. Ja chodzę pilnie do pracy, powolutku mi to powszednieje, chociaż ciągle jeszcze się uczę różnych rzeczy. Mój organizm reaguje teraz zmęczeniem na nowe wrażenia i szaleństwa zeszłego tygodnia. Gdy wieczorem wracam, ścina mnie z nóg. Ten tydzień jeszcze jest ulgowy, bo nie ma szkoły, a Tomek zajęć na uniwersytecie, ale wolę nie myśleć o następnym.







Różni ludzie przychodzą do biblioteki. Najwięcej jest miłych i starszych, ale nie brakuje też młodych osób i to takich, których na ulicy bym nie podejrzewała o kontakt z drukiem. Wzruszają mnie zwłaszcza młodzieńcy o wyglądzie żulowatym, którzy sobie samodzielnie coś z regałów dobierają. Czasem podpytuję czytelników, czy im się podobała książka i wtedy nawiązuje się rozmowa. Ile emocji przy tym, bo mają nieraz własne pomysły na to, jak powieść się powinna skończyć, albo kto z kim na koniec ożenić, czy kto kogo zabić.

wtorek, 2 lutego 2010

będąc młodą bibliotekarką....

.....no, może już nie tak młodą,nie przesadzajmy z tą młodością, ale bibliotekarką zdecydowanie - tak. Od wczoraj, w państwowej placówce, na całkiem dobrych warunkach. Napisałam tak trochę enigmatycznie, bo dotarło do mnie, że jestem, w skromnym, ale jednak, zakresie - osobą publiczną. Opiszę wszystko i co, potem ktoś się domyśli, że ja, to ja. Bóg wie, co z tego wyniknie. Więc będę trochę te informacje szyfrować :-)
Na razie jest bardzo przyjemnie. Ileż miłych dreszczy emocji na widok książek na półkach, które mam ochotę przeczytać, albo chociaż zobaczyć! Zawsze to lubiłam w tej pracy (jeśli chodzi o biblioteki, to jest moja trzecia placówka). Czytelnicy grzeczni (dzisiaj byli...). I w ogóle, chyba z powodu ferii, niewielu ich przyszło, więc stresu niepotrzebnego nowemu pracownikowi oszczędzili. Jutro mam dzień wolny, uwaga, zupełnie wolny, bo rodzina ciągle na feriach.
Więc do jutra, mam nadzieję!