czwartek, 22 kwietnia 2010

w cieniu wulkanu

Ostatnie chwile upływają nam nerwowo, czekamy na wieści o wulkanie w związku z jutrzejszym wylotem. Wulkan, jak to wulkan, nieprzewidywalny, już ponoć nie dymi, ale kłopot jest z logistyką lotów, czy jest odpowiednia ilość samolotów na lotnisku, itp.
A dokąd lecimy? Do Dubrownika, na rocznicę ślubu. Naszą, co podkreślam, bo prawie wszyscy pytają, na czyją. Babci?
A tu już trzynaście lat razem.
Dziewczynki ze swojej strony robią wszystko, by nam te niepewne chwile przed wyjazdem jakoś urozmaicić. W niedzielę na spacerze dwie z trzech wpadły do stawu na Polach Mokotowskich, a przedtem jedna wsadziła sobie sprytnie palec między łańcuch od roweru, a koło, na którym jest on zamocowany. We wtorek Hania obudziła się z katarem do pasa i spuchniętymi powiekami. Zaaplikowałam w oba miejsca neomycynę i dzisiaj już jest dobrze. Za to pałeczkę przejęła Janeczka, która dzisiaj nie mogła otworzyć zaropiałego oka. I broniła się rękami i nogami przed jakąkolwiek interwencją mamy - lekarki amatorki (ale za to z intuicją:-)). Do jutra musi jej się poprawić, bo jak tu oddać takie kaprawe dziecko dziadkom (dziewczynki nie jadą z nami)? Dorotka też coś ma na powiece, która cała jest czerwona, wygląda to trochę na tzw. jęczmień we wczesnej fazie. Tylko dlaczego wszystko naraz?

Na fali islandzkiego wulkanu (pięknie się nazywa: Eyjafjallajokull) podczytuję sobie malutką książeczkę: "Poradnik ksenofoba. Islandczycy" Richarda Sale. Doczytałam się właśnie informacji z branży, a mianowicie, że w Islandii wydawanych jest najwięcej ksiażek na jednego mieszkańca, niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, i to książek nie bylejakich. Mają nawet takie powiedzenie: lepiej jest chodzić boso, niż bez ksiażek. Ciekawe, jednak, ile warta jest taka statystyka w obliczu faktu, że ich jest przecież tak mało! Czy je chociaż czytają, pytanie.
A oto islandzki dowcip (najlepiej się poznaje inną kulturę poprzez ich stosunek do humoru!):

Kiedyś pewien mężczyzna podróżował po bezdrożach Islandii. Nagle jego samochód odmówił posłuszeństwa. Żaden z niego był mechanik, ale zrozpaczony podniósł maskę i gapił się w silnik. Kiedy tak kręcił głową ze złości, usłyszał za sobą głos: "to gaźnik". Gdy odwrócił głowę,. zobaczył stojącego za nim konia. Uciekł ze strachu, pędem przecinając stok pobliskiego wzgórza. Poniżej zobaczył gospodarstwo, pospieszył więc w tym kierunku. Załomotał w drzwi chałupy, a rolnik wpuścił go do środka. Kiedy opowiadał mu swoją historię, chłop siedział nieporuszony, a na koniec zapytał :"Jakiej był maści"? Zaskoczony pytaniem mężczyzna odpowiedział, że kasztan. "Ach tak - powiedział chłop - tego to nie słuchaj. On się nie zna na samochodach".
Miłego dnia.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

kara za przetrzymanie, nieładnie


A u mnie wiosna, smutek powoli ustępuje, ale ciągle jest, to nie flaga, którą można zdjąć z okna. Jakaś taka teraz jestem bardziej 'do środka'.

Przeczytałam właśnie "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego, grubą księgę o przeszło pół tysiącu stronach. Sporo o niej słyszałam przedtem, cała przecież afera się przetoczyła, czy ją publikować, czy to moralnie słuszne.

Moim zdaniem, słuszne, jak najbardziej. I nie dlatego, że dyszę chęcią zdemaskowania ciemnych wątków z przeszłości wielkiego pisarza i reportera. Przeciwnie, po lekturze dochodzę do wniosku, że nic to jego sławie nie zaszkodzi, a za to pomoże zrozumieć rozmaite wybory, pochylić się nad słabościami i słabostkami. A co do przeszłości, o wiele lepiej jest strategicznie teraz wszystko powiedzieć, zamiast skazywać ludzi na próżne domysły, niezdrowo pobudzające wyobraźnię. Domosławski nie stroni od trudnych pytań. Odpowiedzi jego nie są proste. Wielokrotnie, jak sam napisał, "zakładał buty"Kapuścińskiego, rozpatrywał sprawę z wielu punktów widzenia, przywołując konteksty polityczne, historyczne, kulturowe,by lepiej go zrozumieć. Nie bał się jednak pozostawić kwestii otwartych, niedopowiedzianych, zawieszonych, gdy nie było łatwej odpowiedzi.Pracowitość i skrupulatność jej autora zasługuje na wielką pochwałę.Ta książka nie stawia tezy, za to doskonale wpisuje się w nurt pozycji zachęcających czytelnika do samodzielnego myślenia. Pięknie napisana, poza tym, doskonale się czyta.



A oto, co znalazłam dzisiaj na stronie Polskiego Radia:

Kara za nieoddanie książek

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Pracownicy najstarszej biblioteki w Nowym Jorku odkryli ze zdumieniem, że pierwszy prezydent USA Jerzy Waszyngton pożyczył stamtąd dwie książki, których nigdy nie oddał. Jak zauważa portal BBC News, kara za nieoddanie książek wyniosłaby dziś 300 tys. dolarów.

Jerzy Waszyngton (źr. Wikipedia)

W 1789 roku prezydent pożyczył z New York Society Library, wówczas jedynej biblioteki na Manhattanie, dwie książki. Były to: rozprawa o stosunkach międzynarodowych "Prawo narodów" oraz protokoły posiedzeń z brytyjskiej Izby Gmin. Jerzy Waszyngton nie wpisał się do księgi bibliotecznej, ale jak podaje BBC, jego współpracownik zapisał w niej, że książki wypożyczył prezydent. Bibliotekarze odkryli ten zapis w trakcie digitalizacji księgi.

BBC wylicza, że kara za nieoddanie książek z narosłymi przez 220 lat odsetkami wyniosłaby dziś 300 tys. dolarów. Biblioteka oznajmiła, że bardziej zależy jej na odzyskaniu dwóch tomów - te jednak najwyraźniej przepadły bez wieści.

W bilansie zasług Jerzego Waszyngtona dla Ameryki zaznaczyć trzeba dwie małe straty - zauważa BBC.

(Koniec cytatu)

Ładnie to tak, Prezydencie?




piątek, 16 kwietnia 2010

ja - rozsypana

Ciągle trudno mi sie pozbierać w obliczu tej katastrofy lotniczej. Różnie jest, nieraz kolejny dzień wydaje się być już prawie normalny, "tylko trochę' smutny. Po czym nagle sypię się zupełnie. Zaczynam płakać, tak, ze smutku. Drażnią mnie irracjonalnie moje dzieci, które hałaśliwie śmieją się w samochodzie. Dotknęło mnie to naprawdę głęboko, teraz to widzę. Jakiś stopień nasycenia nieszczęściem osiągnęłam. I mówię to ja, a co mogą powiedzieć np. żony czy mężowie tych, co odeszli, ich dzieci? Jeden z posłów miał ośmioro dzieci. Ojciec koleżanki Dorotki z równoległej klasy także zginął.
Dobija mnie to zamieszanie wokół miejsca pogrzebu Prezydenta. Mam bloga i może nawet tu byłoby miejsce, by pisać o swoich poglądach w tej sprawie, ale właśnie nie, nie będę tego robić! Nie ja przynajmniej! Moją wrażliwość głęboko ranią spory w takiej chwili, krzyki nad trumnami, uważam, ze to nieludzkie. Że niektórzy powinni się zamknąć. Wstyd mi za tych ludzi. Niezależnie od tego, co sądzę. I polecam tym wszystkim, którzy teraz krzyczą, wiersz Herberta "Potęga smaku".
Biblioteki też nie omijają emocje, ludzie przychodzą z różnym nastawieniem - niektórzy wyciszeni, inni nabuzowani. Nigdy jeszcze tyle osób z własnej inicjatywy nie uiściło kar za przetrzymanie książek ponad termin, zwykle trzeba im o tym przypominać. Wczoraj o mały włos nie było awantury między czytelnikami, którzy starli się w poglądach politycznych. Na szczęście jeden z adwersarzy, starszy pan, po prostu przestał się odzywać i kłótnia wyciszyła się samoistnie.
Uspokajające głęboko są za to pewne domowe czynności i tu dziękuję bardzo Kasi, od której dostałam zakwas i już po raz trzeci piekę chleb. Z zakwasem jest prosto i pięknie, wystarczy tylko zamieszać, odstawić i upiec, chleb zawsze wychodzi wspaniały, smaczny, pachnący. Nie ma tego pracowitego zagniatania, jak przy drożdżowych wypiekach (co, swoją drogą, też jest relaksujące, ale nie zawsze ma się na to czas i ochotę). Wczoraj rano zamieszałam (i to właśnie jest takie uspokajające), a wieczorem upiekłam. Dzisiaj zjadamy...
(Z chętnymi podzielę się zakwasem i przepisem.)

sobota, 10 kwietnia 2010

*

Dowiedziałam się właśnie od jednej z czytelniczek o tragedii. Jestem głęboko wstrząśnięta, poruszona, przerażona.
Jaką głęboką i bolesną wymowę ma właśnie to miejsce i okoliczności. Boże, pociesz tych, którzy stracili swoich bliskich.

piątek, 2 kwietnia 2010

Wpadam tylko na chwilę. Święta już się zaczęły, a ja pracuję do końca tygodnia, dobrze, że sobota wolna. Swoją drogą, zawsze mnie oburzało, że dla największych Świąt w roku nie przewiduje się prawie żadnych wolnych dni od pracy. To, co jest wolne, pachnie malizną :-) Nawet w szkołach dziwnie mało tych dni. Tymczasem mam ogromną potrzebę wyciszenia, skupienia, trudną do osiągnięcia w tych warunkach. Zwłaszcza, że czyha na mnie pułapka atawistycznego sprzątania, które, tak naprawdę, dobrze jest zrobić na spokojnie z okazji wiosny, a nie tuż przed świętami, na ostatnich nogach. Swoją drogą, dobrze to u siebie widzę, że potrzeba porządkowania tego, co na zewnątrz łączy się u mnie z głębokim pragnieniem ładu wewnętrznego. I jest swego rodzaju zastępczym działaniem, przynoszącym chwilową ulgę, ale nie dotykającym nawet tego głębokiego pragnienia.
Nieraz sobie też myślałam o tym, czym jest poszukiwanie piękna w świecie, w ludziach, przedmiotach. Jaką głęboką potrzebę wyraża, jak łatwo ją zagadać rzeczami i całą masą dodatkowych problemów związanych z posiadaniem, zazdrością, itp.
Czego, tak na prawdę, szuka człowiek? Czy Kogo? I, nie znajdując, zapycha potem tę pustkę całą masą zbędnych rzeczy i działań.

Jeszcze jeden z moich czytelników umiera. Na płuca. Nawet nie zdążyłam go poznać, odwiedza nas jego żona. Pożycza dla męża dużo książek, ten pan już nie ma na nic siły, leży pod tlenem, ale czyta dużo. Wczoraj więc wybierałam książki dla umierającego człowieka.










A w niedzielę byliśmy w Górze Kalwarii na misterium pasyjnym. Wskrzeszone po niemal dwustu latach, siłami ochotników - amatorów. Głęboko poruszające. Do Góry ściągnęły tłumy, pogubiliśmy się z Tomkiem, na szczęście, dzieci cały czas były z nami. Muzykę skomponował i wykonał Jacek Kowalski, bardzo ciekawy, niszowy artysta. Zdumiewający jest rozmach tego przedsięwzięcia, zaangażowanie artystów, stroje, dekoracje. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę nasze przaśne polskie warunki. Przedstawienie doskonale wkomponowano w układ przestrzenny rynku i kościoła. Wielką siłą było wystawienie pasji na powietrzu, w realnym krajobrazie, wśród tłumów zwykłych ludzi. Przypomniało mi się, jak dwa lata temu spędzaliśmy święta w Albacete w Hiszpanii. Bogactwo świętowania, pochodów z bębnami i trąbami, ukwiecone figury, biczownicy boso i łańcuchach - to robiło wrażenie, chociaż cały czas wydawało się nam, że jest to głównie bogata, tradycyjna fasada, za którą nie kryje się specjalne bogactwo przeżyć i głębia. Ważne jednak było, ze wychodzi się na ulicę, że ludzie są razem, że się angażują. U nas tak mało jest okazji do tego typu wydarzeń. Na Południu, mam wrażenie, każda okazja jest do tego dobra. Poznaję trochę Hiszpanię z opowieści Ani i co pewien czas popadam w zadziwienie - jakby to był jakiś inny gatunek, niż człowiek polski. Podobnie rzecz się ma z Włochami, których wielu znam osobiście, ale mimo wszystko, Hiszpanie to są tacy Włosi, ale jeszcze bardziej!


(wpis ten popełniłam wczoraj wieczorem, dzisiaj wklejam zdjęcia, niektóre moje, inne z sieci. Niestety, niektóre wyszły za małe, ale nie mam czasu teraz z tym walczyć :-))