piątek, 30 lipca 2010

nadchodzi północ...

Do biblioteki przyszła dzisiaj czytelniczka w średnim wieku, energiczna, nieco zakręcona. Zapytała o książkę pod tytułem "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy?"
Szukamy więc z koleżanką w komputerze. Znalazłyśmy kilka podobnych tytułów poradników, z których można dowiedzieć się, dlaczego mężczyźni:
- kłamią
- wolą milczeć
- nigdy nie pamiętają
- nie słuchają
- pragną seksu (a kobiety - miłości)
- odkładają przygotowania na ostatnią chwilę
- nie potrafią robić dwóch rzeczy równocześnie
jednak dlaczego kochają - i to zołzy - informacji brak. W końcu uściśliłyśmy tytuł (brzmi: dlaczego poślubiają zołzy) oraz stwierdziłyśmy, że go nie ma w naszej bibliotece. Czytelniczka była rozczarowana.
- "Bo mój stary - stwierdziła - kocha mnie ciągle, a ja właśnie jestem zołzą. No to chciałabym wiedzieć w końcu, DLACZEGO on mnie tak kocha?"
Odesłałyśmy ją więc po odpowiedź do placówki, w której książka była dostępna. Ciekawa jestem, czy wróci jeszcze i opowie nam o wrażeniach z lektury!


Tymczasem już nastał późny wieczór po dniu spędzonym na pakowaniu i szykowaniu się do następnej podróży, tym razem na północ. Naszym celem - Norwegia i Szwecja, jedziemy z dziećmi, samochodem. Oby się wszystko udało, mam lekkiego stracha.
A w ogóle to cieszę się bardzo, Norwegia od zawsze była moim marzeniem, tak odległym, nieśmiałym i niemożliwym do spełnienia, że dalej prawie nie mogę uwierzyć!
Do zobaczenia po powrocie!

wtorek, 20 lipca 2010

Wrzucam kilka fotografii z gór. Nie po kolei, niech to będą na razie tylko takie migawki. Zmęczona dzisiaj jestem i nie opowiadam historii. Nawet dzieciom nie miałam siły poczytać wieczorem.
Może jutro...




To mgliste wspomnienie z karpackiej Czarnohory. Ukraińcy nazywają te góry, po prostu, Karpatami.





Po takiej połoninie szliśmy... O ile nie padało, było przepieknie. Ale w deszcz też nie przeszkadzał, o dziwo, w oglądaniu widoków - pogoda była wyżowa.




Wieczór w górach. Trochę kicz, ale prawdziwy.




Tu spaliśmy pewnego razu. Widok po obudzeniu piękny nie do opisania.




Całkiem ładne 'jeziurecko" Brebenescuł pod szczytem o tajemniczej nazwie Gutin Tomnatyk.




Łąka o poranku - łąka, jakich dzisiaj już mało.




Po deszczu (i przed kolejnym)





Grań Czarnohory, w głębi szczyt Popa Iwana, na którym zmógł nas ulewny deszcz. Obserwatorium astronomiczne na szczycie, obecnie w kompletnej ruinie, zbudowali Polacy tuż przed drugą wojną.



Najwyższy szczyt Czarnohory, Howerla, 2050 m





Po zejściu z Howerli - w nagrodę taki trawers.




W drodze pojawiła się dziwna,jakby biała tęcza - łuk, który przesuwał się jakiś czas wraz z nami, jakby wskazywał drogę


c.d.n.

niedziela, 18 lipca 2010

Siesta

Niedziela, od dwóch dni odpoczywam i wałkonię się, na ile mi pozwala sytuacja. Tomek jest w górach z Dorotką, na obiecywanym od dawna inicjacyjnym wyjeździe (pomysł: zarazić dziecko bakcylem górskim), ja z Janeczką i Hanią zostałam w domu. Umilamy sobie życie, jak możemy: śniadanie w piżamach na balkonie, swobodny czas dla siebie, filmy z mediateki, mnóstwo owoców i lodów (ja testuję teraz sorbety Grycana, bardzo dobre. Przypomniało mi się tutaj, jakie śniadanie jada się nieraz na Sycylii o tej porze roku: sorbety, właśnie. Cytrynowe albo miętowe, na przykład).
A w ogóle, to Italia zaprawiła mnie tak, że wcale nie czuję już tak bardzo tego upału, nawet się nim chwilami cieszę, bo jest w tym cała intensywność lata. I życia. Nie mówię tu o sytuacji wsiadania do samochodu, który stał przez pół dnia w słońcu, ale o takim sobie zwykłym spacerze na targ, do pracy, po wodę do źródełka. Będąc we Włoszech odkryłam, jak sobie z tym radzić (chociaż niekiedy sytuacja mnie przerastała, zwłaszcza w obliczu perspektywy, że nic się prawdopodobnie nie zmieni z temperaturą przez kolejne dwa miesiące).
Otóż, jest to proste. Trzeba się z pogodą POGODZIĆ. Wyrzucić z głowy batalistyczne słownictwo typu walka z upałem, strategia ochronna, itp. Zaakceptować to, że jak jest gorąco, to człowiek się poci. Nie używać klimatyzacji, nie kąpać się co 5 minut (nie namawiam tu, oczywiście, by całkiem z tego zrezygnować:-)). Żyć z tym. Cieszyć się z przewiewnych sukienek, wymyślać pomysłowe napoje (posadziłam na balkonie miętę od przyjaciół, rośnie, skubana, aż miło. Wystarczy wrzucić parę listków do zimnej wody... dodać listki bazylii, sok z cytryny, kostki lodu...). Nawet muzyki słuchamy innej, szczególnie fajna okazała się płyta "Siesta" ze wspaniałą saksofonistką Aliną Mleczko (DUX).



I, co najważniejsze, w upale odkrywa się zapomnianą już sztukę zaniechania. 40 stopni w cieniu, o jakiej aktywności można wtedy myśleć? Sjesta to konieczność, chociaż nie każdy pewnie może sobie w naszym pracoholicznym społeczeństwie pozwolić wtedy na pełnowartościowy odpoczynek. Ale sama idea jest ważna: mniej robić, więcej marzyć, dumać. Uszanować swoje prawo do zaniechania, prawo ciała do odpoczynku i zwolnienia tempa. Upał jest tu doskonałym pretekstem.
W powyższym utwierdziła mnie ostatnio lektura fantastycznych książek, bardzo polecam na wakacje i nie tylko: autor Tom Hodgkinson "Jak być leniwym" oraz (jeszcze lepsza) "Jak być wolnym". Przeczytaliśmy je z Tomkiem jednym tchem, pomrukując z rozkoszy. Zwłaszcza ja. Bo nagle zobaczyłam, jak ważne jest to, co zawsze intuicyjnie sobie ceniłam (także u siebie), a co współczesna kultura bezlitośnie piętnuje: próżnowanie, zamyślanie się, bezproduktywne (!) marzenia, zwolnienie tempa, spokój, czas na refleksję, unikanie (tak, tak, ponad trzysta godzin wagarów w trzeciej klasie liceum!!). Niektóre z tych rzeczy traktowałam jako swoje wstydliwe słabości, bądź luksusowe kaprysy. Tymczasem w odpowiedniej perspektywie można zobaczyć, jak chore jest przeciwieństwo takiej postawy, z czego ono kulturowo wynika i jak zniewala ludzi kultura obsesyjnej pracy jako wartości samej w sobie (dowartościującej pracującego), kultura "więcej" i "szybciej". Poradniki Hodgkinsona sa humorystyczne, napisane ciętym językiem i dają do myślenia. Nie mogę tez im zarzucić doktrynerstwa, bo autor - anarchista - z założenia promuje eklektyzm i skrojenie swojego życia na własną miarę, nie zaś na tę dyktowaną przez modę. Takie podejście do życia bardzo mi ostatnio odpowiada. :-)



(a relacja z Czarnohory i Lwowa - wkrótce, mam nadzieję)

PS. Właśnie wróciłam z kościoła, była Ewangelia o Marii i Marcie - wypisz, wymaluj, to, o co chodzi!

czwartek, 1 lipca 2010

przed wyjazdem, ledwo żywa, ale jeszcze pisze



(Jancia i Hancia)




(a to zdjęcia z wycieczki do podłowickiego skansenu - zachwycił mnie wszechobecny niebieski kolor chałup, malowanych z zewnątrz i w środku, niebieskich kapliczek i stodół... I to nie byle jaki błękit nieśmiały, tylko piękny, intensywny kobalt, wpadający momentami w fiolet. Śliczne!)









Wieczór przed wyjazdem, ledwie ruszam palcami po klawiaturze ze zmęczenia po maratonie szykowania się i pakowania. Zastanawialiśmy się właśnie z T., czy dałoby się jakoś sprawniej i mniej boleśnie organizować te podróże, ale szczera odpowiedź - chyba nie. Może prezenty dla dalekiej rodziny wcześniej kupić, uzupełnić garderobę wakacyjną dzieci w zeszłym tygodniu, zamiast dwa dni przed - i tyle. Cała reszta jest, po prostu, do przygotowania w ostatniej chwili. I póki nasze dziewczyny same się nie pakują, to tak będzie.
Dorotka wybiera się na obóz,Janka i Hania zostają z moimi rodzicami, a my śmigamy na Ukrainę, w Czarnohorę i Świdowiec, jak się uda. Odkąd mamy dzieci, wyrwaliśmy się w góry kilka razy, ale zawsze na bardzo krótko, 2-3 dni, z nocowaniem w schroniskach. Teraz ma być jak to drzewiej bywało - długa droga, plecaki, namiot i obowiązkowe mycie głowy w strumieniu! Przynajmniej taką mam nadzieję.
Cieszę się też, że swoją ukraińską rodzinę zobaczę.
I zaczynam cieszyć się już na wakacje. W tym roku czeka mnie liczony w dniach urlop, trudno mi się przyzwyczaić, że to nie epoka się otwiera wolności i swobody, tylko te wysepki wolnego od pracy czasu wśród morza zajęć. Na szczęście, na tyle lubię moją pracę, że znoszę to całkiem dobrze.
Zaskoczyło mnie tylko niemile, choć w sumie nie powinno (?) to, że teraz trzeba codziennie gotować obiady dla dzieci. W roku szkolnym jadają zwykle przynajmniej część w szkole i przedszkolu. A teraz właściwie cały dzień można spędzić przy garach, nie zdążę nieraz pozmywać po śniadaniu, a Janeczka już znowu głodna. Aby się ratować z tej opresji przypomniałam sobie moją jedną bardzo dzielną i pogodną znajomą, która, mając pięcioro dzieci, stosowała swoistą trójpolówkę: jednego dnia gotowanie (podstawowy obiad na 3 dni), drugiego niezbędne sprzątanie, a trzeciego prasowanie. CODZIENNIE TYLKO JEDNA Z TYCH RZECZY. To już brzmi lepiej.