poniedziałek, 20 września 2010

bez tytułu

Wróciliśmy wczoraj (już nie wczoraj, znowu czas ucieka!)późno z małej wyprawy na południe Polski, gdzie spotykaliśmy się z dawno (albo nigdy) nie widzianą dalszą rodziną Tomka. Ja dojechałam do nich w sobotę, ominęła mnie zatem część wizyt, ale i tak było intensywnie. Twarze, domy, rozmowy, krajobrazy - co chwila coś innego. I, jak bywa przy takich okazjach, jedzenie. Wiadomo, czym jest taka rodzinna gościnność.
Ze zdumieniem odkryłam, jak wielką rodzinę ma Tomek, jest wreszcie jakaś równowaga, jakaś przeciw-waga nawet do mojej wybujałej i rozrosłej familii. Czuję, że to jest w jakiś sposób bardzo istotne móc poznać dalszych krewnych, jakoś sytuuje to człowieka w szerszym kontekście, ubogaca, mimo, że przecież rozmowy, jakie można prowadzić z widzianymi pierwszy raz prawie obcymi ludźmi są nieraz czysto konwencjonalne (i bywa, że takie już pozostają).
Dzieci nasze trochę w tym zamieszaniu się gubiły, a Hania powiedziała nawet w pewnej chwili:
"Babciu, obiecałaś, że to już będzie ostatnia ciocia!!!"
na szczęście, nie przy gospodarzach.
Po powrocie dzieci padły za zmęczenia, a dzisiaj rano Hania poprosiła mnie, czy nie możemy sobie zrobić w następną sobotę takiego dnia, że zostaniemy w domu i wreszcie NIGDZIE NIE POJEDZIEMY I NIE PÓJDZIEMY? Jasne, powiedziałam, a co chciałabyś robić wtedy, córeczko? No, nic, powiedziała najpierw. A potem wymyśliła cały szereg takich zwykłych rzeczy - rysowanie, malowanie, lepienie, czytanie, zabawy z siostrami. A ja pomyślałam sobie, że to całkiem niegłupi pomysł i też bym chciała w następną sobotę po prostu nic nie robić.

Więc już tylko wirtualny skok do Norwegii - opowieść skończyłam na wizycie u Michaela i Liv. Po całkiem miłym wieczorze z gospodarzami na tarasie, przy różanej poświacie zachodzącego słońca (na co zwróciła uwagę Aneta), nastąpił całkiem nieprzewidziany, dramatyczny zwrot akcji. Michael choruje ciężko na cukrzycę, gdy pojawiliśmy się u nich, miał powikłania i stan zapalny w stopie. Wyglądało to nieciekawie, a facet, co było widać, męczył się bardzo, najprostsze czynności sprawiały, że był wyczerpany. Mimo to z uśmiechem rozmawiał, bawił się z naszymi dziećmi, a nawet wybrał się z nami na nocną przejażdżkę samochodem po okolicy (to właśnie wtedy obejrzałam te bajecznie oświetlone domki, z lampeczkami w oknach). Rano, niestety, już go nie zobaczyliśmy. Zabrało go nocą pogotowie, gdyż stan zakażonej stopy był bardzo poważny. Jeszcze tego samego dnia został operowany i pozbawiony przez amputację jednego z palców u nogi. Jak potem po powrocie do domu z humorem zauważył, jest całkiem unikalnym facetem z trzema nerkami (jedną ma przeszczepioną od syna) i dziewięcioma palcami u nóg.
Tak więc dzień upłynął nam nieco smutnie, w oczekiwaniu wiadomości ze szpitala w Lillehammer. W dodatku pogoda załamała się gwałtownie i mieliśmy niżową aurę z deszczem aż do wieczora (był to, nawiasem mówiąc, najgorszy pogodowo dzień podczas całej wyprawy). Siedzieliśmy więc sobie sami w domku, co nie było nawet takie złe po poprzedniej intensywności podróży. Deszcz padał, czytaliśmy, coś tam pichciliśmy w kuchni. Przygotowaliśmy też obiad dla Liv, rozerwanej między szkołę (pierwszy dzień pracy w nowym roku), a szpital, ale, biedna, nawet nie miała chwili, by usiąść tego dnia.
W okolicy nie było specjalnie nic spektakularnego do zwiedzania, żałowałam tylko spacerów po wzgórzach, na które sobie już zrobiłam apetyt podczas różanego wieczoru. W czasie wieczornej wycieczki zwróciłam uwagę na okoliczną ciekawostkę - furtkę do jednego z gospodarstw otaczały znacznych rozmiarów zagięte słupy. I zagadka, z czego są zrobione. Wyglądały na pierwszy rzut oka jakby z kamienia, omszone, szare, lecz okazało się, że są to ... żebra wieloryba! Dom należał do rodziny, która swego czasu trudniła się wielorybnictwem, stąd to oryginalnie zastosowane trofeum. Niestety, nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Ciekawe, że w Norwegii do tej pory można polować na walenie. To pozwolenie jest, co prawda, mocno obwarowane rozmaitymi warunkami nałożonymi przez międzynarodowe organizacje ekologiczne. Sami Norwegowie nie mają jednak do tego procederu tak emocjonalnego stosunku, jak reszta świata, niektórzy wyrażali się nawet nieco ironicznie o walecznych ekologach. Cóż, wielorybnictwo mają już pewnie trochę we krwi. A biednych wielorybów szkoda nam było.
W okolicy znajdowała się jeszcze jedna ciekawa pamiątka, tym razem historyczna: słup pielgrzymi, odmierzający drogę do średniowiecznego miejsca chrześcijańskiego kultu w Nidaros (dzisiaj Trondheim). We wspaniałej gotyckiej katedrze, która do dzisiaj zachował średniowieczną nazwę miasta Nidaros, mieści się grób św Olafa, króla panującego w XI wieku, który wprowadził w tym kraju chrześcijaństwo. Miejsce jego pochówku przyciągało od dawna rzesze ludzi, wędrujących setki kilometrów, by pomodlić się albo odpokutować grzechy (jak to było w "Krystynie, córce Lavransa"). Jak wcześniej wspominałam, po wprowadzeniu reformacji ruch pielgrzymi zanikł prawie całkiem, chociaż obecnie, mam wrażenie, przeżywa on swoją druga młodość, co w kraju tak zlaicyzowanym, jak Norwegia, budzi pewne zdumienie. Poznaliśmy jednak podczas naszej podróży kogoś, kto żywo uczestniczy w odkrywaniu starodawnych pielgrzymich szlaków i to bynajmniej nie z pobudek historycznych. Są nawet, jak się okazuje, stowarzyszenia i organizacje, które się tym zajmują. Dla naszej znajomej - agnostyczki - taka pielgrzymka jest podróżą ku poznaniu siebie samej, przekroczeniu siebie i wyjściu na przeciw Temu, co nieznane.



A to jeszcze jeden stavkirke, jaki widzieliśmy po drodze, w miejscowości Ringebu.Dostępny wewnątrz tylko do zwiedzania:




I tak oto powoli pożegnaliśmy się z Norwegią. Następnego dnia wyjechaliśmy do Szwecji, o czym, mam nadzieję, uda mi się jeszcze napomknąć.



A dzisiaj, we wtorek, wybraliśmy się do sklepu z meblami, by zamówić kanapę. Od pewnego czasu nie mamy sofy, poprzednia dała głowę podczas zeszłorocznego remontu, kiedy położona została piękna dębowa podłoga i wydało nam się nagle, że stary ikeowski rupieć po prostu nie ma racji bytu w naszych nowych przestrzeniach! Rychło okazało się, że to wcale nie tak łatwo jest ot, pójść i kupić następną (która by się, nota bene nie rozsypała po paru latach. Więc nie mieliśmy sofy i nawet udawaliśmy, że się cieszymy odzyskaną przestrzenią i niezagraconym pokojem. Tylko kompletnie nie było miejsca w tym mieszkaniu, by odpocząć. Każdy polował na jedyny nasz fotel, reszta, której się nie powiodło, zadowolić się musiała krzesłami. Twardymi.
... a tymczasem sofa jest mięciutka, Pani w sklepie była niezwykle miła, poczęstowała nas kawą i herbatą, dzieci czekoladkami i puściła nastrojową muzykę. Tomek zauważył, że gdy już wychodziliśmy, zabrzmiała drugi raz piosenka Paolo Conte "Sandwich man", która nam się spodobała przy pierwszym słuchaniu (zostało to zauważone i natychmiast wykorzystane, jak widać). I jak tu nie kupić sofy, trzeba by być twardzielem :-)

piątek, 10 września 2010

na chwilkę wpadam...

Mam nadzieję, że jeszcze nie znudziły Was norweskie impresje. Jeszcze mam ochotę czasem coś powspominać, by nie uciekło. Tymczasem plan zajęć dzieci trochę się już ustabilizował, chociaż nie koniec ciągłym zmianom i niespodziankom, a opiekunka Zuzia jeszcze na wakacjach. Dzisiaj zostawiłam przeziębioną Janeczkę domu, zamienimy się z Tomkiem pilnowaniem - on wróci i będzie pracował w domu (fajnie, że czasem tak można), ja pójdę do pracy.
Nawiasem mówiąc, w pracy mi ostatnio jakoś trudniej było wysiedzieć, co jakiś czas spoglądałam na zegar, ile jeszcze czasu zostało. Kiedy ruch jest niewielki, a dodatkowe zajęcia się akurat skończyły, zawieszam się w bezruchu, coś tam sobie podczytuję, przeglądam, ustawiam i porządkuję, ale senność i odrętwienie dominują. Może minie z czasem, można to w końcu zwalić na jesienną pogodę. Zobaczymy dalej, jak będzie.

A to piszę już parę dni później, Tomek też się rozłożył koncertowo, dopiero dzisiaj trochę lepiej. Jesienna pogoda to sprawiła, ani chybi, dodać przeciążenie i nerwy początku roku szkolnego.

A wracając do Norwegii....

Ostatni nasz postój wypadł znowu w okolicy jeziora Mjǿsa, niedaleko Gjǿvik. W ten sposób zatoczyliśmy koło, czyli pętelkę. Zatrzymaliśmy się u ludzi, których poznaliśmy już przy okazji pobytu u Siri, na wspólnej kolacji z barankiem, u Liv i Michaela. Bardzo ciekawa para, on jest Żydem z nowojorskiego Bronxu, ona Norweżką. Mieszkają w prześlicznym domku na wzgórzu, Liv pracuje w szkole, a Michael jest psychoterapeutą.








Dziewczynki cudnie bawiły się w ogrodzie. Gospodarze nasi zwykle mieli już odchowane dzieci, ale zawsze znalazły się jakieś stare zabawki, na przykład jak tutaj:



Wieczorem na tarasie porozmawialiśmy sobie z nimi, zwłaszcza miło zajmował się nami Michael, opowiadając w bardzo klarownej amerykańskiej angielszczyźnie o ich życiu w Norwegii. Mieszkali już bowiem jako rodzina także w Stanach, w małym miasteczku jak z powieści, gdzie sąsiedzi spędzają razem mnóstwo czasu, wpadają do siebie bez ceregieli, a dzieci wychowują się razem, bawiąc na dworze. W porównaniu z taką idyllą norweskie obyczaje i północna rzeczywistość miejscowości, gdzie obecnie mieszkają, jest diametralnie różna. Norwegowie są mili, bardzo nawet, mówił Michael, ale mają tu swoje odwieczne kółka znajomych, swoje sprawy i nawet po latach trudno naprawdę wejść w ich środowisko.Z sąsiadami przez płot odwiedzili się w domach w ciągu kilkunastu lat zaledwie parę razy! Więc może jeszcze kiedyś wrócą do Ameryki, chociaż wcale nie jest pewne, co tam zastaną.
Tu pomyślałam sobie, że owszem, specyfika miejsca i temperamentu gra dużą rolę przy powstawaniu takich różnic kulturowych, ale nieraz jest to kwestia szczęścia spotkania na swojej drodze wspaniałych ludzi, a to może zdarzyć się wszędzie. Wspominam z nostalgią Rzym, gdzie po kilku tygodniach bywaliśmy już w wielu domach i gdzie zostawiliśmy prawdziwych przyjaciół i fajnych znajomych, ale przecież nie da się tego powiedzieć o wszystkich Polakach, którzy mieszkali we Włoszech, wprost przeciwnie, powiedziałabym. Południowcy, wbrew temu, co się obiegowo sądzi o ich towarzyskich potrzebach, wcale nie są skłonni zapraszać za prędko do domu, o nie! W knajpie czy na mieście chętnie się umówią, ale to trochę inna sprawa, zwłaszcza, gdy są już w domu dzieci i nie da się biegać wieczorami po świecie, zaniedbując obrządek :-)
O Stanach też słyszałam mieszane opinie dotyczące ludzkich relacji, to chyba tak ogromny i zróżnicowany kraj, że nie da się generalizować. Ciekawa jestem opinii Ani J. na ten temat!

(i tu na razie Was zostawię, bo pędzę dalej)

czwartek, 2 września 2010





Tak mi się ostatnio miło pisało tego bloga podróżniczego, że chyba jeszcze pociągnę dalej opowieść, zwłaszcza, że listopadowa pogoda w ostatnich dniach wraz z początkiem szkoły burzliwie przestawiły mnie na nowe-stare tory. Szkoła, logistyka odprowadzania dzieci, ranne wstawanie. Do tego wiele smutnych spraw, o których nie mogę publicznie pisać. Norwegia jest teraz pięknym pocieszeniem i wsparciem.

Kilka osób mnie pytało, czy mogłabym tam mieszkać, czy to jest w ogóle kraj do życia? Latem jest pięknie, śliczne światło, cała gama zieloności i błękitów. Trudniejsza zapewne sprawa zimą, kiedy zimno i ciemno przez długi czas. Czy da się do tego przyzwyczaić? Myśląc nad odpowiedzią, przypomniałam sobie, co myślałam o Polsce, spędzając dwie w życiu zimy na południu, we Włoszech. Patrzyłam na zieleń, która jest tam przez cały rok (a zimą jeszcze obfitsza dzięki deszczom), na błękit nad głową przez kilka razy w tygodniu co najmniej, do tego kolorowe domy, kwiaty na balkonach, pomarańcze na drzewach. I przypominałam sobie szary sufit chmur przez wiele miesięcy zimowych w Polsce, łyse drzewa i trawniki, szare bloki. Jak to można wytrzymać, pojawiało się pytanie.

Bałabym się chyba tych ciemności i zimna przez ponad pół roku.
Najgorzej jest w listopadzie, powiedzieli nam nasi znajomi, kiedy jeszcze nie ma śniegu, a już jest bardzo zimno, deszczowo i ciemno. Kiedy spadnie śnieg (a spada zawsze), robi się pięknie - jasno, czarodziejsko. Docenia się wtedy uroki domu, wszędzie, gdzie byliśmy, widziałam piece i kominki, przy których mieszkańcy Północy grzeją dusze. Przytulność jest niezwykle ważnym elementem w niegościnnej rzeczywistości skandynawskiej zimy, stąd te miłe, urocze wnętrza, miękkie sofy, dywaniki, świece. Zauważyłam, że często w oknach powieszone są małe lampki - blisko, przy samej szybie. Wieczorem wygląda to przepięknie, magicznie wprost - drewniane domki ze świecącymi z daleka oknami, oświetlone do tego lampionami w ogrodach. To pewnie stary zwyczaj z czasów, gdy nie było elektrycznego oświetlenia na ulicach - wieszało się w oknie światło, by nie zabłądzić. Zauważyłam też, że nikt tam na świetle nie oszczędza, nawet w lecie. W domach zapalano nam lampki na schodach do sypialni, które świeciły przez całą dobę; kiedy odruchowo wyłączyłam je rano, ktoś
zapalał znowu.




Anne, u której zatrzymaliśmy się ostatnio, przyznała, że przez całe lato ładuje akumulatory na zimę - przyjmuje mnóstwo gości, spotyka się z przyjaciółmi, podróżuje. Potem zimą zostaje już nieraz tylko praca, a potem kominek, książki i laptop. Zimą to my tak po prostu siedzimy i patrzymy w ogień, powiedzieli nam znajomi Szwedzi. Miałam nieraz wrażenie, że ludzie, których spotykaliśmy, to trochę desperaci, poszukujący przyjaciół i ciepła ludzkiego, co sami, zresztą, przyznawali.

Koppang i gościnny dom Anny opuściliśmy po dwóch dniach, pogoda była cudowna. Wyruszyliśmy w góry, donajstarszego parku narodowego Norwegii - Rondane. Niektóre szczyty mają powyżej 2000 mnpm. I z miejsca zakochaliśmy się w tych górach, przestrzeni, kolorach. Świetne góry do chodzenia, mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy.















Ciekawa rzecz z drzewami, zauważyliśmy zupełny brak jodły, świerka i kosodrzewiny, za to znowu sporo skarłowaciałych brzóz. Na ziemi chrobotek reniferowy, nadający górom charakterystyczną barwę. W Rondane jest sporo dzikich reniferów, niestety, nie widzieliśmy ani jednego. Oprócz chrobotka zobaczyłam kobierce brzozy karłowatej i dzikie maki w różnych kolorach: czerwone, białe i żółte. Ciekawe, u nas maki dawno przekwitły, na północy wegetacja przebiega zupełnie inaczej. W sierpniu był sezon na czereśnie! Przez cały też czas mieliśmy pod dostatkiem malin i jagód, ku ogromnej radości dzieci.