poniedziałek, 29 listopada 2010

;-)



-Mamo - zagaiła dzisiaj Janeczka, gdy odprowadzałam ją do szkoły. Szłyśmy przez coraz bardziej śnieżny krajobraz, a wielkie gawrony paradowały przed nami niczym pracownicy na zebraniu zarządu korporacji. - Mamo, powiedz, ty wolałabyś odlecieć, czy zapaść w sen zimowy?
Zastanowiłam się i po chwili wybrałam opcję: odlecieć. Do ciepłych krajów. Tyle już razy czułam, jak mnie coś nosi. Podróż na Południe, tak.
Ale zaraz potem przypomniałam sobie, jak tego ranka ciężko się wstawało, gdy za oknem jeszcze ciemno, a łóżko takie ciepłe i wygodne. I sen zimowy wydał mi się nagle o wiele bardziej nęcący.
Ciekawe, czy tylko mnie tak? A jak Wy?
Dochodziłyśmy już do szkoły (a śnieg padał i padał).
-Chyba nam będą musieli w szkole dzisiaj zmienić temat - zauważyła Janeczka z miną osoby, która zna życie.
- Jak to?
- No, bo do tej pory to mieliśmy tylko o Polsce i o Polsce, a teraz to już chyba będą wreszcie musieli coś zrobić o zimie!

sobota, 27 listopada 2010

"Innego światła nie będzie"

Wrażenie obecności na planie czarno-białego filmu pogłębił spadły przed chwilą śnieg. Wszystkie trzy córki ucieszyły się na ten widok, ja sama też poddałam się tej odmienionej aurze. Jaśniej się zrobiło. To dobrze.
Dowiedziałam się ostatnio kilku ciekawym faktów na temat pogody (głównie z ostatniego "Tygodnika"). Otóż Polska jest krajem o bardzo dużym zachmurzeniu - sięga ono 65 % (w Europie Zachodniej - 50 proc, we Włoszech - nawet 40), co oznacza, że przez ponad połowę roku mamy nad głową kurtynę z chmur. A w listopadzie, który właśnie teraz się powoli kończy, zachmurzenie może przekroczyć nawet 80%! Pół biedy, jak to są malowicze cumulusy, czy figlarne cirrusy. Najgorsza jest chmura typu stratus, odpowiedzialna za szarość i ten przygnębiający "niski sufit" nad głową. Bo inne chmury to ja nawet bardzo lubię, tak samo, jak deszcz (byle nie w nadmiarze).
W ciekawym artykule "Szarość podszyta szaleństwem" ("TP" nr 48, 28.11.br) Michał Olszewski opisuje naszą polską, szaro-pstrokatą, jakby wiecznie listopadową rzeczywistość. Wspomina postać fotografa angielskiego Marka Powera i jego zdjęcia, które przez wiele lat robił w Polsce. Uderzyły mnie fragmenty o świetle:

"(...)Na większości fotografii jest ono szare i beznamiętne. Niczego nie wyostrza, nie buduje kontrastów. Niczego nie ukrywa w dwuznacznym cieniu. Nie oferuje łatwych pocieszeń ani wymówek. Światło, w jakim znalazł upodobanie angielski artysta, nie narzuca się i zdumiewa swoją łagodnością, choć równocześnie jest bezwzględne, bo wyciąga na powierzchnię każdy szczegół. Nie przynosi żadnej nadziei, choć do nieczego też nie zniechęca.
Co najważniejsze, szarość nie oznacza jednostajności - liczba półtonów, delikatnych kolorów, przebłysków i mgnień jest na tych fotografiach doprawdy zdumiewająca (...). Oto wasz atut - zdaje się podpowiadać Power - zrozumcie go i zaakceptujcie, bo przecież innego światła nie tu będzie. Pokochajcie to swoje nijakie światło"

Ale to jest trudne czasem.

Pamiętam jeszcze swoje wczesnomłodzieńcze doświadczenia z fotografią, a zwłaszcza samodzielne wywoływanie czarno-białych zdjęć (ciemnia w ciasnej łazience, koc zawieszony na drzwiach, praca w nocy - bo tylko wtedy jest szansa, że nikt z pięcioosobowej rodziny nie pójdzie zrobić siusiu i nie zepsuje wszystkiego niespodziewanym otwarciem drzwi). Najtrudniejsze do zrobienia były dla mnie zdjęcia z niskoczułych filmów na "miękkim" papierze , wychodziły mi nieraz niedoświetlone, pozbawione kontrastów. Ale za to jakie bogactwo tej szarości, jaka łagodność. Wtedy zupełnie nie umiałam tego docenić. Co innego - filmy "na każde warunki", słynne 27 DIN. Wszystko doświetlone, ale jakieś takie płaskie, jednoznaczne, dosłownie czarno-białe, z grubym ziarnem, łatwe aż do bólu.

Więc może jednak - pokochać?

Chodzi mi to wszystko po głowie, gdy patrzę na te nasze różne pogody za oknem. A ostatnio nawet miałam dziwny sen. Śniło mi się, że na moim betonowym Ursynowie, szarym o tej porze roku do rozpaczy, znalazłam prawdziwe ... rzymskie ruiny. Patrzyłam na nie zadziwiona, że nikt jakoś tego wcześniej nie zauważył, to przecież jednak bardzo nobilituje nasz peerelowski krajobraz, więc nie jest tak źle... Pamiętam bardzo wyraźnie,jak to widziałam, pierwszy plan- - ruiny, cegła "rzymianka" gruba na dwa palce, żadnych wątpliwości, i jeszcze światło takie wakacyjne i złote od wieczornego słońca, a za tym drugi plan, jakby ktoś podkleił pod spód czarno-białe zdjęcie szarych bloków, szarość, bezlistność, kanciastość.
Zderzenie tych dwóch planów - tak, właśnie zderzenie, mimo, że obraz był statyczny - wywarło na mnie ogromne wrażenie.

niedziela, 21 listopada 2010

... a u nas...

Dużo się dzieje ostatnio, Tomek zajęty do granic możliwości przy promocji książki - napisana i wydana specjalnie z okazji adwentu, powinna dotrzeć do odbiorców w przeciągu najbliższych dni. To pierwsza książeczka nowego wydawnictwa, które mój mąż założył wraz z przyjacielem. Z pewną nieśmiałością - ale i z dumą - prezentuję ją na swoim blogu:



Książka pomyślana została jako pomoc dla rodziców i dzieci w przygotowaniu się do Bożego Narodzenia - omawia postacie biblijne oczekujące na Mesjasza, tłumaczy symbole i istotę Święta. Myślę, że to dobra alternatywa dla kiczowatych i spłycających wszystko książeczek o "gwiazdce" i prezentach. Alternatywa być może także dla adwentowych kalendarzy ozdobionych mikołajami z czerwonym nosem, gdyż do książki dołączona jest plansza, na której można codziennie przez cały okres adwentu przylepiać omawiane postacie - na koniec wychodzi całkiem ładna szopka. Testowaliśmy wersję próbną z naszymi dziećmi w zeszły adwent i wyszło bardzo dobrze. Wieczorami zapalaliśmy świecę, czytaliśmy teksty (wtedy jeszcze z kartek), a dziewczynki na zmianę wycinały i wklejały figurki. Bardzo to im się podobało i dopominały się, byśmy nie zapomnieli o wieczornym spotkaniu.
I jest jeszcze płyta z pieśniami typowymi dla tego okresu liturgicznego, nie z kolędami, jakby mógł pomyśleć ktoś, kto odwiedza teraz sklepy i inne świątynie handlu, gdzie właśnie kolędami zachęca się nas do obfitych i nieprzemyślanych zakupów. Wszystko ma swój czas.
W związku z książeczką zamieszanie u nas spore, Tomka praktycznie nie ma w domu. Może się niedługo sytuacja uspokoi, niedawno było już tak nerwowo, że nawet moje fioletowe rajstopy kojarzyły się wszystkim z adwentem.
Książkę można kupić, jeśli ktoś byłby zainteresowany, m.in. tutaj

W pracy ostatnio przemieszczałyśmy cały księgozbiór w związku z paroma nowymi półkami; skomplikowana logistyka i ciężka fizyczna praca. Po pierwszym dniu czułam już to w mięśniach, poratował mnie wieczorny pilates, a ostatniego dnia doznałam nawet najprawdziwszego cielesnego urazu, kiedy to jedna z książek,na szczęście, dosyć cienka i niewielka, spadła mi na głowę. Mam do tej pory ślad na nosie, ale do odszkodowania za wypadek przy pracy chyba się jednak nie kwalifikuję :-(

niedziela, 14 listopada 2010





Kolejny i, mam nadzieję, ostatni w najbliższym czasie dzień, który spędzam jako słomiana wdowa. Tomek jest tym razem w Dreźnie, ledwo wrócił z Wenecji. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc rodziców i siostry, w piątek dzieci nie miały szkoły, a ja pracę, owszem, to samo w sobotę. Dzisiaj spokojnie, tylko po południu Dorotka ma próby swojego teatru, na które ją trzeba zaprowadzić i odprowadzić, ale to już mały pikuś, to w ogóle nic. Przypominam sobie teraz sytuacje, gdy dzieci były naprawdę małe, a Tomek wyjeżdżał, zazwyczaj zaraz po tym, jak zamknął drzwi, ktoś zaczynał chorować i to nie byle jak, na przykład na szkarlatynę. Raz zakupy zrobiła mi Ania, w ostatnim miesiącu ciąży bodajże, bo ja nie mogłam wyjść z domu, zostawiając maluchy z gorączką (i niemowlaka Hanię).
A to kilka fotografii z Rzymu, tym razem nie robiłam dużo zdjęć, nanosiłam się tylko, bo aparat jest duży i ciężki. I wygląda się od razu obciachowo, jak turysta, co tym razem pokrywało się z rzeczywistością, ale ja pamiętałam czasy, gdy nie byłam turystką w Rzymie i nie mogłam tego odżałować...



(witraż - platany nad Tybrem)



alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5539381527764400034" />

(targ na Campo de' Fiori)



(zaułek przy via dei Coronari, tam za dnia zjedliśmy boskie wprost lody, nie da się opisać! zazwyczaj wybieram klasyczne smaki - np. ciemną czekoladę, amarenę, czy wanilię - tym razem skusiłam się na krem kardamonowy i szałwię. Odlot!)



(nocny spacer po mieście)



(plac przed Panteonem, widoczny egipski obelisk)



(dachy i poddasza...)



(i okienka)



(okienka, c.d.)



(trzeba umieć sobie radzić)

niedziela, 7 listopada 2010

wróciłam...

... i jakbym wskoczyła do czarno-białego filmu. Po intensywności południa, słońca, zieleni, zapachów letnich i wakacyjnych.
Rzym nie rozczarował, nigdy tego mi nie zrobił, ale trochę przytłoczył. Sporo chciałam dostać - spotkań, spacerów, spraw - a to ma swoją cenę. Ledwo żywa ze zmęczenia wczołgiwałam się wieczorami na łóżko, zasypiając jak kamień prawie od razu.

To, co mnie najbardziej rozczuliło, to ludzie! Przyjaciele z Monte Mario, gdzie znowu było jak w domu. Ledwo wyszłam na ulicę, już spotykałam ludzi, z którymi nie widziałam się od dwóch lat, a oni mnie natychmiast poznawali. Emanuela na mercato, u której kupowałam owoce, na przykład. Pamiętała, że przychodziłam z Hanią, con una bambina che cantava, i rzeczywiście, dopiero teraz sobie przypominam, że Hania wtedy śpiewała sobie często w wózku na spacerach. I tak co krok. Jednak to inny gatunek człowieka, ci ludzie z Południa. Jaki dyskurs na ulicy, co chwila rozmawiałam z kimś, ze sprzedawcami, z przechodniami. Mój włoski popłynął strumieniem, aż się zadziwiłam, bo chociaż ciągle coś tam się uczę, to raczej biernie, czytając albo słuchając.

Zmęczył mnie tym razem hałas, tłok i korki, a na koniec poczułam się przytłoczona nawet tymi chcianymi-niechcianymi kontaktami z przypadkowymi ludźmi, już wracając do Polski, na lotnisku zdałam sobie sprawę, że przybieram na twarz ochronną zamrożoną maskę, gdy ktoś tam zbyt intensywnie mi się przyglądał, a nuż zacznie rozmowę, a ja już nie chcę, już potrzebuję się wycofać do środka.

Odzwyczaiłam się też już trochę, jak zauważyłam, od funkcjonowania w ruchu ulicznym, od tego, że żeby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy potrzeba, przede wszystkim, determinacji i siły charakteru ("masz trzy życia", mówiłam sobie za każdym razem).

Mocne espresso macchiato jedno za drugim, włoska kuchnia, ale najpierw - o zgrozo - w wydaniu germańskim, bo Tomek był na niemieckiej konferencji, sprytnie w Rzymie przez organizatorów zaplanowanej. Swoją drogą, ma dyplomacja niemiecka do dyspozycji piękną willę niedaleko od piramidy Gajusza Cestiusza, jak na państwo, które przegrało ostatnią wojnę, to całkiem nieźle z tego wybrnęli.
Zwiedzać klasycznie, z przewodnikiem w ręku - tym razem nie zwiedzałam, sporo za to chodziłam, gubiąc się beznadziejnie, jak zwykle. Jakiś taki defekt mi towarzyszy, ponoć kobiecy bardzo, że nie mam, niestety, mapy w głowie. Za to mam za każdym razem niespodziankę, gdy docieram do zupełnie nieoczekiwanego celu.

Tomek został jeszcze we Włoszech, jest teraz w Wenecji, tak więc spędziłam weekend z dziećmi,samotnie bez męża. Okazało się, gdy wróciłam, że zostawione u moich rodziców dziewczynki właściwie wcale nie chodziły przez ten czas do szkoły i przedszkola, ponoć rozłożone bólem głowy. Podejrzewam, że przynajmniej jedna z nich ostro przysymulowała, a dwie pozostałe domagały się sprawiedliwości ( = identycznego potraktowania). Cóż, trudno, jakoś to przeżyjemy :-).

wtorek, 2 listopada 2010

"(...)Muszę i Rzym zobaczyć (...)"

Minęły trzy uroczo wolne dni, pobyliśmy sobie dobrze rodzinnie razem. Jestem zadowolona bardzo. Zdążyliśmy też na spokojnie (wreszcie)spakować rzeczy przed wyjazdem - krótkim tym razem - do Rzymu. Dzieci zostają z moimi rodzicami, tak wiem, że jestem szczęściarą :-)
Z Wiecznym Miastem łączą mnie więzy szczególne, głównie za sprawą pierwszego dłuższego pobytu, kiedy miałam dwadzieścia lat i naiwne wyobrażenia o świecie. Taka szybka szkoła dorosłości, radzenia sobie samej w obcym mieście, z nikłą znajomością języka i realiów. Pamiętam, że gdy było mi szczególnie ciężko, ktoś mi powiedział, że będę kiedyś wspominać te trudne dni jako wspaniały, owocny czas. I tak jest rzeczywiście. Mój sentyment jest nieuleczalny.
Przeglądam przewodniki, zastanawiam się, który zabrać, konstatuję, że widzieliśmy w Rzymie sporo, "prawie wszystko", co proponują książki, a jednocześnie tyle jeszcze zostało do zobaczenia! Tym razem czasu nie będzie dużo, raczej starczy tylko na spotkania ze znajomymi i sentymentalne spacery. Pogoda, za wyjątkiem dzisiejszego dnia (leje!) ma być ładna, za co jestm ogromnie wdzięczna. Chociaż deszczowy Rzym też lubię.
Mam nadzieję, że i Kindze się poszczęści pod tym względem:-)
no to do zobaczenia