niedziela, 19 czerwca 2011

:-/

Nie popadłam jednak w obłęd.
W sumie to przecież tylko drobiazgi, trochę utrudniające życie.
Są inne rzeczy, które mnie trapią, jakoś sobie próbuję radzić, zobaczymy.
Ostatni tydzień był szczególnie trudny, miałam wrażenie, że jestem falochronem dla emocji, w domu zmęczonych szkołą dzieci, a w pracy - koleżanek, które też już z trudem wytrzymują atmosferę tuż przed otwarciem placówki po remoncie. Mamy za sobą kawał nieprawdopodobnej pracy, termin otwarcia ustalony i podany w sieci, a tymczasem nie wszystko gotowe, wiele rzeczy wciąż się jeszcze decyduje.
Kiepski ze mnie falochron, na dodatek targany jeszcze od środka swoimi własnymi emocjami.
Trochę się zresetowałam przez ostatnie dwa dni, pojechaliśmy sobie z Tomkiem do Poznania na Ethno Port, a właściwie na jeden, jedyny koncert, który nas tam interesował - występ korsykańskiej grupy wokalnej 'A Filetta'. Do tej pory znałam ich z nagrań i z you tuba, na żywo to zupełnie inna jakość. Kupiłam nowa płytę, więc parę pięknych wieczorów przed nami.
Jak się pozbieram, to może jeszcze coś napiszę.

środa, 1 czerwca 2011

dzień świra

Tak właśnie to wyglądało wczoraj. Rury już zmienione, z przygodami, co tu dużo opowiadać. Ale zamieszania sporo, komunikacyjne problemy z fachowcami, którzy, gdy coś do nich mówiliśmy, w połowie zdania wychodzili, trzaskając drzwiami. Nie wszyscy jednak, trzeba oddać sprawiedliwość. Niestety, co zepsują, to naprawiaj sobie lokatorze sam, za własne pieniądze (np. kafelki, ściany gipsowe, malowanie, itp).
W pracy też absurdalna rozmowa z informatykiem, po prostu osłupiałam, jak można być tak bezczelnym! Napięcie remontowo - przeprowadzkowe rośnie, osiąga już chyba kulminację. Byle jeszcze trochę wytrzymać.
Przedszkole z naprzeciwka z okazji dnia dziecka nie zawiodło, a jakże, odpalili badziewną muzę już o dziewiątej rano. Panowie z bloku naprzeciwko pracują jak zawsze, kosiarki ryczą, ktoś coś jeszcze poprawia w rurach u sąsiada, czyli wali w nie z całej siły czymś metalowym... Obłęd jest blisko :-)

poniedziałek, 30 maja 2011

wiercą...

Naokoło wszyscy świdrują i wiercą, przypominając mi o jutrzejszej wymianie rur. Remontowany jest blok naprzeciwko, a trwa to od poprzedniego lata, codziennie od siódmej rano do ósmej wieczorem. Od czasu do czasu jakiś bliski sąsiad przejedzie udarem po ścianie albo trzaśnie młotkiem, ot tak, by nie wyjść z wprawy. A jak już robi się na chwilę cicho, na scenę wjeżdża kosiarka do trawy. Zwykłe rozkosze codzienności.

Weekend miałyśmy leniwy, jak trzeba. Najpierw w sobotę pół dnia w piżamach (na szczególne życzenie dziewczyn), potem wyprawa do Lilki na działkę, gdzie były hamaki, chrupiące gofry i cała masa pachnących kwiatów dookoła. Do tego miałyśmy całkiem konkretny spacer, gdyż z lęku przed utrudnieniami w ruchu (prezydenci w Warszawie!) nie wzięłam samochodu. Po co ta obama przyjeżdża, kto jej tu potrzebuje burczała trochę z początku niezadowolona z takiego stanu rzeczy Janeczka, coś tam piąte przez dziesiąte przedtem na temat usłyszawszy. Bo i basen przepadł, jako że położony niebezpiecznie blisko przelotowej trasy na lotnisko. Ale ostatecznie wszystkie byłyśmy zadowolone. A w niedzielę chrzciny synka znajomych, spotkanie w ogrodzie z dawno niewidzianymi ludźmi... a potem wrócił już Tomek. Całkiem miłe dwa dni :-)

czwartek, 26 maja 2011

po walijsku - bańki!




Bańki na Ursynowie - udały się. W niedzielę, po komunijnym obiedzie z okazji Janeczkowego święta poszliśmy sobie wszyscy razem z gośćmi na pobliską górę (zwaną Górą Latawcową albo Trzech Szczytów) i tam urządziliśmy zabawę. Tak to wyglądało:










Na górze jest zawsze dobry wiatr, kiedyś puszczaliśmy tam latawce (co nie wyszło jednak zbyt spektakularnie, może z powodu wady w konstrukcji? Czy ktoś umie robić dobre latawce i mógłby nas nauczyć?).
Dzień komunijny minął nam w spokoju, cieszyłam się też z odwiedzin i spotkań z ludźmi. Janeczka przejęta, ale w normie. Trochę mnie nachodziło spontanicznych wątpliwości, gdy patrzyłam na falujący tłumek białych postaci pod kościołem - takie małe te dzieci, jak daleko im do dojrzałości, co one z tego wszystkiego rozumieją? Ale i wielu dorosłych nie wykazuje się przecież dojrzałością w życiu duchowym, część zatrzymała się na takim właśnie poziomie przeżywania swojej wiary (?), jak te dzieciaki. A, jak słusznie zauważyła moja koleżanka, to wydarzenie ma być pomocą, a nie kolejnym stopniem do zaliczenia na drabinie do nieba. A pomocy najbardziej potrzebują słabi, niedojrzali, nierozumiejący właśnie.

A teraz mamy tzw. biały tydzień, który ma się już ku końcowi, Dorotka jest na szkolnej wycieczce, a Tomek jedzie do Wenecji. W pracy nadal sytuacja zawieszona, jesteśmy ciągle w trakcie przeprowadzki (kończy się remont nowych pomieszczeń, budowane są regały). Siedzimy, póki co, przeważnie nad papierkową robotą, wybitnie anty-koncepcyjną, mechaniczną. Nie mogę się już doczekać powrotu do pracy przy wypożyczaniu, brakuje mi kontaktu z czytelnikami, ruchu, wymiany informacji. Zamiast tego zajmujemy się tzw. ubytkami, czyli książkami, których już fizycznie nie ma (nieraz od dawna), a trzeba uporządkować ich status formalny. Więc są to takie książki - fantomy, widma, jednym słowem. Dobrze, że niedawno przyszedł zakup majowy, ponad sto nowych, świeżych pozycji, bo inaczej byłoby smutno.

I żeby nie było tak całkiem idyllicznie, przed paroma dniami dostałam informację, że będą nam wymieniać rury w bloku. Szlag mnie trafił na miejscu - moje udręczenie remontami i histerię na ten temat opisywałam niedawno, ledwo zdążyłam posprzątać, doprać i doczyścić wszystko z pyłu (co nie jest takie proste, gdy się pracuje na etacie, biega na biały tydzień i ma sporo zajęć), dostaję informację, że mi rozpirzą rury, podłogę, ścianę w łazience, itp. Przecież, gdybym to wcześniej wiedziała, nie planowałabym malowania mieszkania na maj, tylko na czerwiec! Czy to tak trudno informować z wyprzedzeniem?? Jakiś roczny plan lokatorom przedstawić?
(Jac, miej się na baczności, bo pewnie Wam to też zrobią!)
Mam nadzieję, ze jakoś to przeżyjemy. W sumie, w skali ogólnożyciowej to pestka. Trochę pewnie tu pomarudzę i tyle.

sobota, 21 maja 2011

ułańska fantazja




Jutro Pierwsza Komunia Janeczki,przygotowania trwają,chociaż bardzo się staramy nie robić więcej szumu wokół rzeczy nieistotnych, niż to absolutnie konieczne. Aby uniknąć klimatu festynu z udziałem tłumów, na uroczystość i obiad zaprosiliśmy tylko niektórych z najbliższych (chociaż szkoda nam było). Wiemy też, że będziemy unikać tzw. nabożeństwa po południu (w rzeczywistości - sesji fotograficznej w kościele, jak się przekonaliśmy przy okazji święta Dorotki dwa lata temu). W ogóle, człowiek się uczy różnych rzeczy, przy trzeciej córce będę już kuta na cztery nogi, jak to się obrazowo mówi.
A skąd taki tytuł posta? Otóż spotkaliśmy dzisiaj przypadkiem i w przelocie dawno niewidzianego przyjaciela Tomka. Był z rodziną i właśnie kończyli jeść. Krótko zamieniliśmy parę zdań, na ile sytuacja stolikowa pozwalała i pożegnaliśmy się z obietnicą rychłego spotkania, gdy czas pozwoli, przeminą komunie, wyjazdy, remonty, itp. Wkrótce i my zjedliśmy, poprosiliśmy o rachunek. Kelnerka przynosi nam książeczkę z kwitkiem w środku, zaglądamy, a tam... list z pozdrowieniami od Tomkowego przyjaciela, który, jak się okazało, zapłacił za nas. Gest z fantazją, doceniam z prawdziwą wdzięcznością!

I jeszcze wrzucę parę walijskich zdjęć, z przedsionka Snowdonii, najstarszego parku narodowego w Walii, gdzie byłam z Agą i z Paolą:







(góry trochę jak w Rondane w Norwegii - piękne, trochę skaliste, trochę połoninowe, tylko z trawą, bez mchów. Warto kliknąć na zdjęcie, to się powinno otworzyć w powiększeniu)



(Aga i wielkie bańki mydlane - rodzina, u której byłyśmy, zajmuje się całkiem na poważnie produkcją i dystrybucją sprzętu i tajemniczych płynów, dzięki którym zrobić można takie cuda (najpiękniejsze wychodzą w takich niezwykłych miejscach, jak to górskie snowdońkie jezioro!):






Może jutro spróbujemy, jak wyglądają bańki na Ursynowie?

poniedziałek, 16 maja 2011

po walijsku - wspomnienie




Weekend minął niepostrzeżenie, byłam na wyjeździe integracyjnym z pracy, a w niedzielę na rodzinnych imieninach i przyjęciu komunijnym. W ostatniej chwili odpadła jakaś dodatkowa dziecięca atrakcja (urodziny w parku linowym w Powsinie, na które mieliśmy dowieźć Hanię) - chyba z powodu nagle załamanej pogody. I dobrze.
W domu remont się skończył. Odbył się w trzech rzutach, o pierwszym wzmiankowałam przed wyjazdem, drugi mnie szczęśliwie ominął, a trzeci - niewinne wstawienie szaf - miał miejsce w zeszłym tygodniu. Nikt nas jednak nie uprzedził, że to nie będzie wcale czysta robota, ot, przewiercenie kilku dziur w ścianie. Pod koniec dnia poziom syfu, pyłu i kurzu w niczym niezabezpieczonym mieszkaniu osiągnął apogeum, wyszłam z siebie i stanęłam obok, nakrzyczałam na bogu ducha winnych robotników, którzy i tak wykazali się przedtem hartem ducha, transportując niewymiarowe elementy przez okno balkonowe (nie zmieściły się na schodach). Panowie przyjęli moją histerię spokojnie, nawet wyrazili współczucie z powodu czekającego mnie sprzątania. Uspokoiłam się więc, a na odchodnym nawiązałam z jednym z nich całkiem przyjacielską rozmowę.Spontanicznie pożaliłam się na trwający od jakiegoś czasu chaos w domu i w pracy, wspomniałam o przeprowadzce biblioteki. Reakcja pana była ciekawa:
- Książki, mówi pani? Ja w moim życiu to może jakieś pięć książek przeczytałem!
- A jakie to były, pamięta pan?
- (skupienie i namysł, wreszcie ulga) Janko muzykant to był!
- O, to ja zapraszam do naszych bibliotek, może coś panu znajdziemy, na początek może jakaś sensacja albo kryminał, polubiłby pan na pewno!
- (zdumienie i niedowierzanie)To są takie książki? Bo ja myślałem, że tylko takie filmy są!
Ciekawe, dla ilu ludzi książka kojarzy się z czymś więcej, niż z Jankiem Muzykantem (skądinąd sympatyczną nowelką)?

A teraz zdjęcia z Walii, gdzie wyjechałyśmy z Agą trzeciego dnia z Oxfordu. Celem naszym był Bangor, miasto niewielkie i kameralne, za to z katedrą. Podróżowałyśmy pociągiem, bardzo komfortowo, gadając i oglądając widoki. I nagle zaskoczył nas widok morza - jechałyśmy wzdłuż wybrzeża, oglądając zachód słońca, dopóki nie zrobiło się całkiem ciemno. Odebrała nas z dworca już nocą kuzynka Agi i zawiozła do domu - charakterystycznego dla tych okolic, zbudowanego z czarnego kamienia, z łupkowym dachem. Odrębność Walii jest zauważalna właśnie w budownictwie chociażby, uwagę zwracają też dwujęzyczne napisy, czasem słychać też ludzi mówiących po walijsku. Jest to celtycki język, który ma nieco poniżej miliona aktywnych użytkowników, wszyscy są jednak bilingwalni i chętnie przerzucają się zaraz na angielski. Dowiedziałam się, że chociaż walijski nie ma statusu języka państwowego, jest intensywnie nauczany w szkołach i kultywowany w literaturze, oczywiście na niewielką skalę. To mnie bardzo ucieszyło, bo bardzo mi się taka różnorodność językowa podoba. Dowiedziałam się kiedyś o zastraszającym tempie zanikania w skali światowej rdzennych dialektów i języków - taka odwrotność wieży Babel jakby - i jest to smutna informacja. Na szczęście są ciekawe inicjatywy, również w Europie, by propagować i wspierać kulturę "małych" języków. Może się tak kiedyś nauczyć po walijsku? Jeśli bym miała okazję tam jeszcze jeździć, czemu nie? :-)

A oto zdjęcia z następnego dnia. Pogoda piękna, tylko wiatr wiał. Pojechałyśmy z Paolą i jej małym synkiem na wyspę Anglesey, krętymi drogami wśród wzgórz, aż nad zatokę. Widoki zmieniały się, pojawiła się charakterystyczna roślinność, owce i kamienne murki:



Za chwilę dotarłyśmy na brzeg i poszłyśmy na długi spacer. Wiatr prawie urywał głowę, słońce świeciło, było cudnie!
















Mogłabym jeszcze wrzucać i wrzucać fotografie, nie mogłam się powstrzymać i narobiłam masę zdjęć. Walia nas powaliła - nomen omen - rozmachem i przestrzenią. Ten krajobraz zachwycił mnie - na pewno tam kiedyś wrócę.
(nie był to jeszcze koniec tego dnia, reszta potem)

piątek, 13 maja 2011

po angielsku - wspomnienie




Wróciłam z Anglii i Walii... Podróż była cudowna, najprawdziwszy babski wyjazd regeneracyjny. Wdzięczna jestem za wszystko, za możliwość wyrwania się z domu, pozostawienia dzieci pod dobrą opieką, za to, że Aga też mogła, mimo ogromnych trudności, ze mną wyjechać... i za pogodę, zupełnie nietypową angielską pogodę, z silnym słońcem, zdecydowanie błękitnym niebem, wiaterkiem i aurą wakacji. Gdy w Polsce straszył deszcz ze śniegiem, ja wylegiwałam się na trawie, smarowałam kremem z wysokim filtrem, jadłam lody i oglądałam delfiny w Morzu Irlandzkim!
Tak, tak.
Już sam lot jest przeżyciem (lubię samoloty), które mi nigdy nie powszednieje. Ciekawe jest porównywanie krajów i regionów z góry: układ pól, linie dróg, kolory. W Anglii sporo jaskrawożółtego rzepaku było widać, a gdy samolot zniżył lot, pokazały się nawet stadka koni na łąkach. Z góry wyglądały jak pieski albo ... miniaturowe ławeczki.
Londyn w sobotni wieczór był spokojny i jakby opustoszały. Było to dzień po królewskim ślubie (Royal Wedding), na który szczęśliwie się nie załapałyśmy. Ja w ogóle w ostatniej chwili spostrzegłam się, że się taka impreza szykuje. Na szczęście koleżanka z pracy w krótkich i żołnierskich słowach wyjaśniła mi, kto z kim, bym w ewentualnej konwersacji na ten temat nie straciła wątku. Anglicy ponoć uwielbiają rozmowy o rodzinie królewskiej (nam się to nie sprawdziło, mieliśmy, szczęśliwie, ciekawsze tematy).
Zatem chwila w spokojnym dziwnie mieście (czy wszyscy wyjechali w podróż poślubną?), a potem podróż do Oxfordu wygodnym autobusem, z kierowcą po prawej stronie. Do końca nie mogłam się przyzwyczaić do odmiennego ruchu, drętwiałam ze zgrozy,gdy widziałam kogoś nadjeżdżającego z przeciwka prawym pasem! I skręcanie W LEWO na rondzie!
W ogóle uderzająca jest ilość takich drobnych spraw, w których Wyspy zachowują konsekwentną odrębność - nasze pospolite samochody mają tam inne nazwy, nie da się korzystać z prądu bez wtyczki-adaptera, drogi liczy się w milach, itp.
Do Oxfordu dotarłyśmy praktycznie już w nocy, spotkałyśmy się z Asią i resztą, wracającą z pubu. W Anglii czas przesunięty jest o godzinę, więc według naszych wewnętrznych zegarów położyłyśmy się tej nocy grubo po drugiej, by wstać niebawem, przed szóstą rano. Następnego dnia przypadał pierwszy maja, May Day, który w Oxfordzie świętuje się wyjątkowo uroczyście. Punkt szósta z Magdalen Tower rozlegają się łacińskie wersety hymnu śpiewanego przez chór. Ze wzruszeniem przypomniałam sobie kadry z filmu Cienista dolina o S.C.Lewisie, gdzie pojawił się wątek porannego śpiewu z wieży Magdalen College. Tu filmik z you tuba, który znalazłam w sieci, ja sama próbowałam zrobić zdjęcia, ale prawie mnie zmiażdżono w tłumie, więc nie ryzykowałam. zaraz potem przetarła się nieco ścieżka i ruszyłyśmy w miasto oglądać rozmaitych Morris Dancers, tańczących po ulicach z dzwonkami przyszytymi do spodni,pałkami, pochodniami, itp.



(tańce i śpiewy na Magdalen Bridge)




(bębnistka z kwiatami we włosach, dużo ludzi tak się ozdobiło)

Służby porządkowe pilnowały mostu, na którym stłoczyła się większość studentów, w tym także i my: ponoć rokrocznie zdarzały się spontaniczne skoki do rzeki, zakończone rozmaitymi urazami cielesnymi, jako że tam dosyć płytko. Nawet most był zamknięty z tego powodu na parę lat, w tym roku znowu go otworzyli.



(widok z mostu na malownicze łódki)

Atmosfera była radosna, my obie z Agą zachwycone, oszołomione porankiem, miastem, ludźmi. Obeszłyśmy sobie ulice, znalazłyśmy nawet katolicki kościół, jako że była niedziela. Pokrzepiłyśmy się też kontynentalnym śniadaniem w barze, przy okazji zobaczyłam ludzi,którzy jedli prawdziwy angielski beakfast: jaja, bekon, kiełbasy, smażone pomidory. Może jako antidotum po intensywnie spędzonej nocy (niektórzy przed imprezą na moście pewnie się wcale nie kładli) takie coś działa?

Po takim poranku, pełne zapału, zwiedzałyśmy sobie niespiesznie Oxford, same albo w towarzystwie Asi i jej synka. Dla mnie szczególnie ważnym tropem był ten literacki: w mieście tym mieszkali przez długie lata C.S. Lewis i J.R.R Tolkien. Odwiedziłyśmy pub, gdzie się spotykali:




i wypiłyśmy tam piwo, chociaż ja to raczej piwna zwykle nie jestem. Najciekawsza i najbardziej niezwykła jednak okazała się nasza wędrówka następnego dnia do domu, w którym żył C.S. Lewis. Mieszkałyśmy, zresztą, bardzo blisko, więc zrobiłyśmy sobie spacer. To niezwykłe i piękne miejsce. Szczególnie wzruszające były dla mnie odwiedziny cmentarza przy St.Trinity Church, gdzie Lewis jest pochowany. Możecie mi uwierzyć, popłakałam się tam ze szczęścia i wzruszenia, sama nie wiem nawet dobrze, dlaczego. Tak niewiele jest takich pięknych chwil w życiu, jestem szczęśliwa, że to przeżyłam.



(cmentarz przy kościele św. Trójcy, gdzie pochowany jest C.S. Lewis)


A dom Lewisa, cóż, stwierdziłyśmy, że w takim miejscu wcale nie dziwne, że napisał te swoje wszystkie książki, nie tylko przecież o Narnii, ale bardzo tam wszędzie było narnijsko. Za domem nawet jest coś, co nazywa się rezerwatem Lewisa: las, ścieżki, pagórki i jezioro: zupełnie bejecznie!






(biurko Autora, replika oryginału)




(pokój na dole)


Poza tym, obejrzałyśmy sobie jeszcze z grubsza różne świetności tego miasta, a więc np. Bibliotekę Bodlejańską i słynny Christ College (słynny teraz głównie, jak się okazało, z tego, że kręcono tam Harrego Pottera i bodajże "Złoty kompas").



(Bodleian Library, dziedziniec)




(widok na Christ College)


(kwitnące glicynie, ciekawe, że w Oxfordzie spotkałyśmy mnóstwo kwiatów i drzew, które pamiętam z Południa. Znaczy to, że zimy muszą być tam bardzo łagodne, by śródziemnomorskie gatunki mogły przeżyć)




(to ja, bardzo szczęśliwa)

(chwilowo się żegnam, bo komputer się buntuje. Spróbuję wrócić jeszcze do tej podróży) :-)


piątek, 29 kwietnia 2011

módl się do świętego Jacka....

... przeprowadzka!!!
na szczęście, nie naszego domu, tylko mojej biblioteki. Od czterech dni jestem, ku swojemu zaskoczeniu, pracownikiem fizycznym, pakuję kartony, podpisuję, zalepiam. Niby nic nie dźwigamy (od tego jest najemna siła robocza), ale nie wierzcie mi, dźwigamy często,chociaż nie te najcięższe. Święta naiwności, która łudziłaś się, że istnieją firmy przeprowadzkowe (i że można z tego zrobić użytek), że jednak ocalę swój kręgosłup!
Jakby było mało atrakcji, mamy w domu coś w rodzaju remontu. Robimy szafy wnękowe i trzeba było przeorganizować przestrzeń - rozwalić jedną ścianę, wyrwać futrynę, zagipsować, przenieść kilka kontaktów ryjąc w zbrojonym betonie. Więc bajzel ogólny w domu i w zagrodzie: z zakurzonej i chaotycznej pracy wracałam do zakurzonego i zafoliowanego mieszkania. Wczoraj z kurzem w oczach i w uszach jeszcze zaliczyliśmy z Tomkiem wieczorem koncert w ramach Festiwalu Mazurków i czternastej rocznicy ślubu zarazem, chociaż na drugiej części imprezy walczyłam ze znużeniem i, co tu dużo mówić, ze snem. Oby nie okazało się to prorocze dla dalszej części naszego małżeństwa! Dzisiaj czeka mnie jeszcze tylko spakowanie Tomka i dzieci (jadą na wieś) i spakowanie siebie - wybieram się do Anglii. Jutro. Jedziemy z koleżanką i trochę zaczynam się denerwować, czy wszystko dobrze pójdzie.

W Błądziszkach mieliśmy bardzo dobre święta, z cudną pogodą. Pierwszy raz widziałam tę okolicę na wiosnę - ani śladu melancholii, za to dużo zieleni, wschodzą zboża tak, że te wszystkie pagórki, które latem są złociste, teraz były intensywnie szmaragdowe. I fiołki jeszcze w rozkwicie, bo tam trochę późniejsza wegetacja.Nasze dziewczynki znikały na całe godziny, bawiąc się na dworze. Jak dobrze czasem tak się wyrwać. Jak znajdę w tym bałaganie kabel, to wrzucę jakieś zdjęcia.
:-)

środa, 20 kwietnia 2011

...i po fiołkach

Mimo pięknej, wiosennej pogody walczę właśnie z jakimś choróbskiem, które podstępnie zaatakowało moje gardło. Po ciężkiej nocy ciężki dzień. Wczesnym popołudniem Tomek z dziećmi wyjechali do Błądziszek (ja dojadę w piątek po pracy), całe rano uwijałam się jak w ukropie piekąc sernik, pieczeń, pakując dziewczynki, piorąc i prasując. Takie tempo, zresztą, mam od tygodni, nie wiem, jak to się dzieje, ale czas ostatnio przyspieszył. W każdej niemal chwili ktoś coś do mnie mówił, czy to w domu, czy w pracy, a teraz nagle - cisza. I nic nie trzeba już robić, dzisiaj przynajmniej. Zresztą, i tak nie dałabym rady, ledwie się trzymam na nogach. Parzę więc sobie kolejne herbaty w lawendowym kubeczku od przyjaciółki i czytam...



Książkę poleciła mi kierowniczka w pracy, jest to "Przestrzeń za szkłem" Simona Mawera, bardzo ciekawa. W myślach przeniosłam się do przedwojennej Czechosłowacji powoli ogarnianej przez szalejący hitleryzm, który dramatycznie odmienia losy bohaterów - Żyda i Austriaczki, a także ich rodziny i przyjaciół. Pięknym językiem napisane, powściągliwym i wyważonym. Dla mnie zawsze wzruszające są wtrącenia czeskie - przypominają mi moich czeskich przyjaciół i wiele pięknych chwil razem spędzonych. Trochę się przy tym nasłuchaliśmy języka i z Tomkiem nieraz się wygłupiamy udając, że mówimy po czesku, z tym, że jemu to lepiej wychodzi ,bo sporo musiał czytać w tzw oryginale. Do tego stopnia nawet, że gdy byliśmy na Ukrainie i ja wysilałam tam bez większej chwały swój rosyjski, Tomek odruchowo używał czeskiego. A że robił to z przekonaniem, działało.
Ostatnio w ogóle kilka ciekawych rzeczy o Czechach czytałam, sporo się tego pojawiło, m.in wspaniały "Gottland" czy "Zrób sobie raj" Szczygła, "Pepiki" Mariusza Surosza, czy powieść o Emilu Zatopku "Długodystansowiec". Wszystkie godne polecenia, nie tylko dla czechofilów.
A w niedzielę ostatnią, w ramach świętowania moich imienin, pojechaliśmy aż na daleką Białołękę na koncert Nohavicy i polskich artystów śpiewających jego piosenki. Pięknie było, chociaż Jaromir mógłby więcej zaśpiewać (ale i polskie wykonania to prawdziwy majstersztyk). Jak zwykle popłakałam się przy Cieszyńskiej (zaśpiewanej dwa razy, po polsku i po czesku). Na pewno znacie, ale na wszelki wypadek link po polsku i drugi po czesku. "Przestrzeń za szkłem" jest trochę w takim klimacie właśnie.
A tymczasem na świecie skończyła się właśnie moja ukochana fiołkowa pora, kwiatki już znikły z trawników. Co roku mam wrażenie, że nie zdążyłam się nimi nacieszyć, nawąchać, napatrzeć - to trwa tak krótko. Przy okazji snuję sobie refleksje na temat ulotności piękna i chęci zawłaszczenia go przez człowieka, a także ujarzmienia pragnień. Przypomina mi się, jak podszedł do tematu tytułowy bohater "Greka Zorby" Nikosa Kazantzakisa. Chodziło o owoce (brzoskwinie? pamięć zawodzi, dawno to czytałam), jego ulubione. I co zrobił Zorba, nienasycony Człowiek Południa? Najadł się pewnego razu, ale tak, że mu się na zawsze odechciało. Przejadł się, jednym słowem, przesycił i tym samym wyzwolił od nurtującego pragnienia. Cóż, chyba nie do końca podoba mi się takie rozwiązanie, chociaż sama również pewnej wiosny zjadłam kwiatki, piekąc według staroświeckiego przepisu fiołkowe bezy (pycha! i ten zapach!). Ale był to zupełnie niezwykły rok, mieszkaliśmy wtedy w Berlinie i na naszym zwykłym, szarym osiedlu fiołki szalenie obrodziły,jak okiem sięgnąć, fioletowa trawa, istny nalot dywanowy (przepraszam,zawsze mam militarystyczno-wojenne skojarzenia z Niemcami, wyłącznie, zresztą, w sferze języka, zupełnie mimowolnie. Tresura za pomocą czterech pancernych i kapitana Klosa w dzieciństwie zrobiła swoje).
Jest jeszcze inne podejście, w dużym uproszeniu nazywam je perspektywą Człowieka Wschodu, a to za sprawą skojarzeń z japońskim świętem kwitnącej wiśni, gdy ogląda się drzewa, czy jesiennej kontemplacji czerwieni klonów. Chyba mi do tego bliżej, ale ten niedosyt! Może już tak musi być? W każdym razie na pewno odżegnuję się od tego, co (znów w dużym uproszczeniu) zrobiłby Człowiek Zachodu - wyhodował fiołki pod folią i udostępnił w całorocznej sprzedaży w supermarkecie. Wolę poczekać na następny rok.



(zdjęcie z sieci)

I jeszcze na koniec - korzystając z tego, że nikt mnie nigdzie nie woła - wrzucam kilka fotografii ze wspólnego filcowania kulek. Kręciłyśmy je głównie rodzinnie, raz również w poszerzonym gronie kuzynek. Bardzo miły czas. A naszyjniki i kolczyki w sam raz na początek wiosny, póki nie jest jeszcze zbyt ciepło:



(naszyjnik wiosenny, podarunek urodzinowy dla przyjaciółki)



(wrzosy, fiołki i lawenda - naszyjnik dla mnie:-)



(z tych kulek korale zrobiła sobie Hania)



(a jeżyka dostała w prezencie Dorotka)

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

wróbel gwoździ ci nie sprzeda...

... jak się nie da, to się nie da - to cytat z ulubionej w naszym domu książeczki dla dzieci "Wiórki wiewiórki" Łukasza Dębskiego.
Dzisiaj trzy razy próbowałam odpowiedzieć na komentarze, które zostawili dla mnie Mili Czytelnicy. Bez skutku, nie dało się. W takich momentach jestem wściekła naprawdę. A że nie lubię robić rzeczy bez sensu i nadaremnie, to odpiszę tutaj, przechytrzę szwankującą technikę.
...lecz jak mawiał wuj z Jaworzna
gdy się bardzo chce, to można!
/
(źródło cytatu: jw.)
Aniu: sfotografuję zegar i zamieszczę, na razie się do niego powoli przyzwyczajam. Wygląda pięknie i mam nadzieję, że Ci się spodoba - w końcu doradzałaś mi wirtualnie przy zakupach. Okazało się jednak, że bicie ma całkiem konkretne, a że wisi na kartonowo-gipsowej ścianie przylegającej do naszej sypialni, pierwszą noc z zegarem spędziłam ze stoperami w uszach. Może się okazać, ze trzeba będzie w ogóle wyłączyć fonię (czy się da to zrobić?!), byłoby mi szkoda, w dzień to tak dostojnie brzmi!
Donko: zapraszamy na wieś, może w jakiś czerwcowy weekend, na przykład. Wcale nie trzeba czekać, aż Jagódka urośnie. Racja, ognisko to piękna sprawa, żaden grill nie podskoczy.
Jac: Teraz czytam absolutnie lekką i niezobowiązującą lekturę Alexandra McCall Smitha "Opowieści przy kawie", o życiu uczuciowym w pewnej szkockiej kamienicy (tego samego autora polecam znakomitą, lekką serię "Kobieca agencja detektywistyczna nr 1", wspaniały klimat Botswany i Afryki!). Za sobą mam Jeremiego Paxmana "Anglicy. Opis przypadku" - dała do myślenia, a przed sobą - "Toast za Przodków" Wojciecha Góreckiego, w związku z planowana podróżą wakacyjną do ... Gruzji. Murakami jest na mojej liście,ale, biedak, dosyć daleko.
Pozdrowienia serdeczne

niedziela, 3 kwietnia 2011

niedziela

Z lustra spogląda na mnie bladawa postać z podkrążonymi oczami - rezultat wczorajszego wyjazdu na urodziny znajomego na wsi i balowania do północy. A i tak odpadliśmy wcześnie, reszta się dopiero rozkręcała. Czekające w domu dzieci i kolejny dzień, któremu trzeba z godnością stawić czoła, nakłoniły nas jednak do odwrotu. Ale nic to - i tak było fajnie, dym z ogniska, nocne niebo wiosenne, ludzie, taniec - dobrze się oderwać od codzienności.
A teraz próbuję się jakoś zrelaksować z książką w ręku i kubkiem herbaty. W domu nie ma nic słodkiego, uzależnieni od cukru domownicy krążyli jakiś czas po kuchni, drążąc temat, wreszcie, ponieważ nie zareagowałam typowo ("upiekę wam ciasto"), sami zabrali się do roboty, wszyscy czworo, a ja się byczę. Dobrze jest.
Wczoraj zaś, kurierską pocztą dotarł wreszcie do domu mój prezent urodzinowy od Tomka - przedwojenny zegar ścienny w dębowej obudowie. Już wisi na ścianie, wydzwania godziny (niezbyt głośno - to akurat dobrze) i prezentuje się ślicznie!

niedziela, 27 marca 2011

w niedzielę

Skończył się szczęśliwie długi i ciężki tydzień. Mam za sobą wiele spotkań, znaczących rozmów, trudnych spraw. A przede mną tekst do napisania o sonatach skrzypcowych. Jestem już w połowie.
A po głowie chodzi mi piosenka Agi Zaryan, która dobrze ujmuje to, co czuję teraz. Woman's work is never done. Tak...

Dla odmiany, żeby nam się nie znudziło, mamy chorą Janeczkę, wygląda to też na zapalenie gardła. Siedzę dziś sobie z chorą córeczką na sofie i słyszę:
- Mamo, wiesz, ja to w sumie sama mogłabym sobie dzisiaj odprawić mszę. Mam książeczkę i tam jest taki scenariusz!
Potem okazało się, że żartowała, na szczęście.

Ilość światła w ostatnim miesiącu znacznie chyba przekroczyła średnią nasłonecznienia, jaka przypada na nasz kraj. Oby nie odbiło się to na kolejnych miesiącach! Czuję się niemal jak w Italii, choć wczorajszy śnieg nieco popsuł to wrażenie.
O wiośnie nie da się zapomnieć jednak, chociażby dzięki rozmaitym akcjom w przedszkolu. Jedna z nich brzmiała: ubierz swoje dziecko w pierwszym dniu wiosny na zielono i żółto. Z zielonym jeszcze pół biedy, mamy takie ubrania, ale żółty, jako kolor wybitnie nietwarzowy w połączeniu z naszym słowiańskim blado-różowym typem karnacji, jest u nas w domu reprezentowany stopniu minimalnym. Z trudem odgrzebałam dla Hani jakąś koszulkę. A w środę z kolei Dorotka oświadczyła, że są urodziny Ferenca Liszta i w związku z tym w szkole kazano im "zaakcentować tę rocznicę" w stroju. Ręce mi trochę opadły, ale, na szczęście, córka sama miała pomysł i przebrała się za węgierską flagę. Potem przez długą chwilę zachodziłam w głowę, jak to było w tym roku z urodzinami Chopina? Za co się mieli przebrać i dlaczego tego nie pamiętam? I uświadomiłam sobie, że, na szczęście, były wtedy szkolne ferie. To uratowało nas chyba od przebierania dzieci za fortepiany.

wtorek, 22 marca 2011

naprawdę..

..nie mam czasu na ten blog. Naprawdę nie daję rady. W chwilach większej mocy, może tak. Ale nie teraz.

niedziela, 13 marca 2011

przedwiosennie

Gałązki forsycji, które dostałam od Lilki, zakwitły punktualnie w moje urodziny (wczoraj). A dzisiaj pierwszy raz w tym roku wytaszczyłam z piwnicy rower i pojechałam na małą wycieczkę (samotną, bo Tomek został z chorą Dorotką).Naprawdę cieszy mnie ta wiosna.
W ostatni piątek zaś wczuwałam się w inne zupełnie klimaty, jeszcze zimowe. Poszliśmy na koncert - Winterreise Schuberta, ale w zupełnie nietypowym wykonaniu: Nataša Mirković-De Ro (sopran) i Austriak Matthias Loibner (lira korbowa). Zamiast tradycyjnej obsady z tenorem i fortepianem.
Schubert to jeden z moich ulubionych kompozytorów,chociaż od pieśni wolałam zwykle jego kameralistykę. Tym razem zdumiałam się i zaskoczyłam: było cudownie! Cóż to za wspaniały instrument, ta lira, jakie możliwości w kreowaniu nastroju! Loibner okazał się, zresztą, doskonałym wirtuozem, po prostu, robił, co chciał z Schubertem, a jednocześnie trzymał się pokornie nut. Niezwykłe, jakie możliwości kryje w sobie dobra muzyka i świetny wykonawca - otwierają się jakieś nowe, nie znane dotąd przestrzenie.



(lira korbowa. zdjęcie z Wikipedii)

Do tej pory słyszałam ten instrument głównie jako towarzyszenie smętnych i nastrojowych ludowych pieśni, a tu taka niespodzianka. W dodatku wykonawcy których słuchałam, zazwyczaj używali tylko burdonów, dodając co jakiś czas jakiś ornamentalny obiegnik, a na schubertowskim koncercie mieliśmy do czynienia z prawdziwym kunsztem, z niebywała biegłością i talentem.
I głos tej Mirković, chwilami taki zwyczajny, jakby opowiadała historię, po prostu piękny.
Co mnie jeszcze ujęło: bezpretensjonalność artystów, przyjazny stosunek do widowni, zaproszenie, by przesiąść się bliżej (byliśmy w doskonałym Studio im. Witolda Lutosławskiego, z przodu zaś było trochę wolnych miejsc). I było się jakby na prawdziwej, kameralnej schubertiadzie, domowym spotkaniu z graniem, jak za czasów wiedeńskiego kompozytora.

A TU link, można posłuchać jednej z pieśni. Śpiewał ją również Sting na tej zimowej płycie (If on the winter's night), o której tu wspominałam zeszłej zimy, z towarzyszeniem akordeonu. I choć to zupełnie inna bajka, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i akordeon zbudował tu nastrój przemawiający do wyobraźni (mojej) bardziej, niż fortepian.


Dobrze mieć blisko przy sobie taką muzykę, zwłaszcza, gdy smutno.

czwartek, 10 marca 2011

Ja planuję, ty planujesz...

... jaki to czas?
Stracony.
Na niedzielną imprezkę poszedł tylko Tomek z dwiema młodszymi dziewczynkami. Ja zostałam z Dorotką, która zapadła nagle na ostre zapalenie gardła (od wczoraj włączyliśmy antybiotyk).
O tej porze roku nie należy się za bardzo przywiązywać do planów. Zresztą, tak naprawdę, nigdy chyba nie jest dobrze to robić.
Ale nic to. Idziemy dalej ku wiośnie.

Wczoraj widziałam coś pięknego! Wstąpiłam przed pracą do punktu krawieckiego, by skrócić spodnie (tanio i solidnie, jak by ktoś chciał, dam namiar). Wchodzę, mała klitka, dwie panie pracują, jedna szyje, druga mierzy. I klientka. Spojrzałam i zamurowało mnie z wrażenia: jaka sukienka!!! Co za kolory! Z delikatnego, mięciutkiego sztruksu, czarna, ale z dołu, z góry i na rękawkach wykończona piękną fuksją i turkusem. Proste, ale jakże efektowne. Najpiękniejsze było jednak to, że miała ją na sobie mocno już starsza kobieta, zadbana, siwa pani. Zazwyczaj osoby w tym wieku nie sięgają po takie kolory i fasony, kryją się w szaroburych uniformach i niesmiertelnych garsonkach w słoniowym rozmiarze. Zagadnęłam panią, wyrażając swe uznanie i spontaniczny zachwyt - był piękny dzień i już wyobrażałam ją sobie, jak spaceruje wiosną po Ursynowie w tej pięknej sukience!. Podziękowała i nieśmiało wyjaśniła, że sukienkę przywiozła z Ameryki (wiedziałam! coś w niej nietutejszego było) dobre kilka lat temu. No, ale bała się założyć! Że nie pasuje, że za stara, że gdzie niby ma ją nosić, może tylko w domu? Gorąco wyraziłam swoją opinię: gdzie nosić? Absolutnie wszędzie! Sukienka jest boska! Piękne kolory, wcale nie wyzywająca. Kto powiedział, że starsze osoby mają się maskować na ulicy? Obie panie krawcowe poparły mnie i klientka wyglądała na bardziej przekonaną. Bardzo mi to poprawiło humor na resztę dnia, taki drobiazg, a jednak!

sobota, 5 marca 2011

Jakby wyłączyli światło (patrząc na niebo)

Swoją drogą, te dwa tygodnie przepięknego słońca, jakie mieliśmy do wczoraj, to prezent niezwykły. Doświetliłam się tak, jakbym była na Południu.
A ciągle jestem tutaj, nie wiadomo, czy na zawsze, czy na trochę tylko.

Karnawał wchodzi w fazę kulminacyjną. Na szczęście, jego szkolne wydanie mamy już za sobą i mówimy: nigdy więcej! Kosztowało nas to mnóstwo nerwów, a dziewczynki - wiele łez i rozczarowań.Zaczęło się w styczniu tak zwanym balem w szkole. Dla młodszych dzieci był to bal przebierańców,więc z Janeczką wspólnie przygotowaliśmy wymyślony przez nią strój. Pomysł był prosty - wcielić się w ulubioną bohaterkę książkową, Pipi Langstrumpf. Więc za duże buty, skarpety z różnych par, malowane piegi, zwariowana sukienka, no, i najważniejsze - podkręcane do góry warkocze. Aby się utrzymały w formie rogali, użyliśmy starych kabli, które Tomek pracowicie pozbawił izolacji i połączył w trójczłonowy stelaż. I wyszło ładnie, a przy okazji cała rodzina się zaangażowała.
Okazało się to jednak naszym słabym punktem w oczach organizatorów. Bo premiowane były wyłącznie kupne kostiumy, jaskrawe, badziewne, efekciarskie. Moja córeczka została obśmiana, wytargana za warkocze i sponiewierana psychicznie. Radość i entuzjazm, z jakim przygotowywaliśmy strój, znikły bez śladu. Zamiast tego, gdy przyszłam odebrać dziecko, znalazłam ją zgnębioną, skuloną w kącie, pośród straszliwego łomotu (który bywa nazywany, jakże niesłusznie, muzyką). Na scenie podskakiwało kilka jaskrawo i bez gustu przebranych postaci, organizatorów zabawy, którzy wydzierali się do mikrofonu, a "cała sala" podskakiwała na ich komendę. I to się nazywa "bal", moi państwo, jakby ktoś nie wiedział. Do tego jeszcze kilka głupich pseudokonkursów, a wszystko w zabójczym hałasie, w otoczeniu straszliwej tandety.

Bal dla dzieci starszych wyglądał jeszcze gorzej.

Po powrocie do domu miałam dwie pognębione dziewczynki do reanimacji, które próbowałam pocieszać razem ze skonsternowaną i przestraszoną tym wszystkim Hanią.
W pierwszej chwili odczułam to jako porażkę. Naszą porażkę - nie lubią nas, nie umiemy się bawić, jesteśmy kosmitami. Po chwili jednak zaczął rosnąć we mnie gniew. To nie ja jestem nienormalna, ani moje dzieci, że nam się to nie podoba, że mamy inne oczekiwania i wymagania! Nie chcemy rezygnować z zabawy, ale nie z takiej parodii, jaką serwują w szkołach (podejrzewam, ze ta sama ekipa jest wynajmowana w całym mieście, a wraz z nią - podobne). Wzięłam się w garść i postarałam się włożyć całą moc w zapewnienie dziewczynek, że są w porządku. Że to fajnie jest przygotować strój na bal w domu, całą rodziną! I zapewniłam je, że bywają inne, ciekawsze zabawy. Później, po zimowym wyjeździe na obóz z grupą, Dorotka przyznała mi rację. Można się inaczej bawić.

Swoją drogą, jak ma się rozerwać młodzież, jeśli ma w dzieciństwie takie wzorce? I żadnego, naprawdę żadnego inspirującego, oryginalnego i wartościowego przykładu? Od lat obserwujemy z niesmakiem, co się dzieje na zabawach w naszym skądinąd bardzo przyzwoitym przedszkolu. Mieszkamy niemal na jego dziedzińcu, więc słyszymy doskonale wszystkie imprezy plenerowe. Ba, słychać je zapewne nawet na stacji metra, bo normą jest nagłośnienie rujnujące komórki słuchowe i straszliwie prymitywne, przemielone na miazgę disco-polo-przedszkolo. Przygnębia mnie to, że całkiem sensowni ludzie, którzy organizują ciekawe zajęcia plastyczne i przedstawienia teatralne dla dzieci, w temacie "muzyka" doznają kompletnego zamroczenia. Widzę ich wszystkich w "Piekle muzyków" Hieronima Boscha i wizja ta przynosi mi pewną satysfakcję:-)
Na szczęście, nie wszystko jeszcze tak wygląda. My z Tomkiem ostatnio wyskoczyliśmy na wieczór do Domu Tańca, a jutro idziemy całą rodziną na bal w "Stu pociechach", gdzie zagra Trio Prusinowskiego - mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić!

Nie mam żadnego zdjęcia Janeczki przebranej za Pipi, ale za to wrzucam kilka fotografii jeszcze z wakacji- Janeczka w oknie Willi Śmiesznotki w Vimmerby (Szwecja). Wracając z naszej norweskiej podróży zatrzymaliśmy się w parku poświęconym książkom Astrid Lindgren. Jańci najbardziej podobał się domek jej ulubionej bohaterki...






a także dom Nilsa Paluszka:





(zauważyłam, że dzieci bardziej się cieszyły, gdy miały możliwość udawać, że są liliputami, niż wielkoludami...)


A to Ulica Awanturników - mieszka tam Lotta, ulubienica Hani:



I mostek kamienny... "Do zobaczenia w Nangijali!"

środa, 23 lutego 2011

okruchy dnia




Dzisiaj rano obudził mnie ptak śpiewający na drzewie za oknem. Przypomniał mi, jak to pięknie jest budzić się latem. Zaczynam czekać na wiosnę.
A tymczasem byłam dzisiaj jeszcze z dziećmi na łyżwach. Przedtem postanowiłam dokupić jedną parę - Janeczce, bo nie miała, a szkoda tak ciągle płacić za wypożyczanie. Mając trzy córki i nie za dużo pieniędzy, najlepiej nabyć łyżwy z regulacją (4 rozmiary w jednym). Ale co tu zrobić, gdy dziecko uderza w szloch, dzielnie się powstrzymuje, ale jednak lecą łzy, bo przecież wymarzyła sobie takie ładne, "eleganckie, mamo", a nie toporne rozsuwane z białego plastiku. Już się prawie łamałam, w końcu wymyśliłam lepsze rozwiązanie i dałam Janci ładne łyżwy po Dorocie, a rozsuwane kupiłam najstarszej, której to zupełnie nie przeszkadza. Jak to dobrze, że dzieci są takie różne.
Słońca takiego, jakie dzisiaj świeciło, nie mieliśmy, niestety, w czasie ferii. Dzisiaj wydaje mi się, że było strasznie szaro, bezśnieżnie, zupełnie bez tej energii, jaką czuję teraz w mroźnym, jasnym powietrzu. Ale i tak odpoczęliśmy. Byli przyjaciele, rozmowy, spacery, spanie do dziewiątej, książki, kominek. Slow life, tego też nam było trzeba.









/melancholijne krajobrazy czeskich Jeseników/

Wśród książek, które zabrałam ze sobą, były Filary ziemi Kena Folletta. Pisarza kojarzyłam głównie z literaturą sensacyjną, ta książka zaś to coś zupełnie innego, rodzaj średniowieczne sagi, jak głosi notka na okładce. Ostatnio bardzo wielu czytelników to pożyczało i zachwalało, więc wzięłam. Okazało się, że w zeszłe lato nadawali w telewizji serial nakręcony na podstawie książki, stąd eskalacja zainteresowania.
I nie pożałowałam - dawno mnie tak nie wciągnęła lektura. Wydawało mi się, że oto znowu trafiłam na powieść w stylu, jak dawniej pisywano. Wprost nie mogłam się oderwać, co wybitnie osłabiało moje towarzyskie walory. Pod koniec jednak zauważyłam, że moje zainteresowanie nieco osłabło, zamiast się spotęgować (kulminacyjny moment następuje, jak należy, na ostatnich kartach powieści). Może zmęczyło mnie już to nagromadzenie nagłych i niespodziewanych odmian losu, pełne dramatycznych zwrotów akcji i napięcia. Gdy dojechałam do końca, odetchnęłam z ulgą - wreszcie spokój! Nie muszę już się martwić o głównych bohaterów. I pomyślałam, że jednak ta książka zadziałała na mnie jak powieść sensacyjna - wessała, a potem wypluła - nie pozostawiając wiele po sobie. Trochę tak jest z kryminałami, nawet tymi dobrymi, jakaś taka pustka po przeczytaniu.
Dorotka wróciła z obozu zadowolona, wśród nowych umiejętności, jakie sobie przyswoiła, jest m.in jazda na nartach i filcowanie na sucho. To ostatnie wpisuje się również w nurt moich ostatnich zainteresowań: upatrzyłam już sobie zestaw wełny czesankowej w różnych kolorach. Może jakieś wspólne, babskie spotkanie z tego wyniknie?...