piątek, 21 stycznia 2011

zupełnie nie z Prowansji...



... tylko z jakiegoś dziwnego miejsca, zimnego i pełnego mokrego śniegu. Chociaż, jak pada, to nawet ładnie jest.
W takim miejscu trzeba doskonalić umiejętność znajdywania piękna.
I tak zwanych drobnych przyjemności dnia codziennego.
W ramach tego wybieramy się z T. dzisiaj na wino wieczorem. Południowoafrykańskie. A dzieci zostawimy na ten czas przy filmie w domu, na krótko, ale pierwszy raz bez opiekunki. Tak jeszcze się nie zdarzyło - czuję nadchodzący pewien przełom w organizacji życia rodzinnego.
Nie musi to być zawsze wino. Ostatnio byliśmy na spontanicznej imprezie - Herbatce u Kapelusznika w Królewskich Łazienkach. Wokół szaro, zimno i mokro, a tu eleganckie filiżanki, imbryczki, termosy. I nieznane nam wcześniej towarzystwo w kapeluszach. Uwielbiam takie akcje!



(Janeczka na herbatce)

A wczoraj Hania skończyła sześć lat. Świętowaliśmy sobie miło te urodziny z babcią i dziadkiem, przy torcie, który kupiłam. Wreszcie zdecydowałam się nie kompromitować kolejny raz tortowym gniotem własnej produkcji, zawsze jakimś takim nadmiernie płaskim, rozjechanym i rozpaczliwym. O ile ciasta mi wychodzą bardzo dobrze, to torty - wcale. Poddałam się więc i wszyscy byli zadowoleni.
A co słychać w edukacji moich dzieci?
Zapytałam Janeczkę (znów podczas drogi do szkoły, wtedy tylko takie pytania przychodzą mi do głowy):
- Co tam, córeczko, teraz macie w szkole? Jaki temat przerabiacie? Bo zimę już pewnie skończyliście?
- Coś ty, mamo, zimę to już dawno. Teraz mamy kosmos! I przez pół dnia mieliśmy o jeżu. Ale tylko przez pół i koniec.
...mimo wszystko dobrze, że chociaż tyle.

piątek, 14 stycznia 2011

dzisiaj trochę złośliwa jestem

Myślę sobie jeszcze o książce Dersu Uzała, o której wspominałam w poprzednim wpisie. Jaka to sztuka napisać dobrą książkę o podróży, o spotkaniu Innego. Arsenjew był naukowcem, nie pięknoduchem, nie był też turystą w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Jego postać jest przezroczysta, nie zasłania rzeczywistości, nie narzuca swojej słusznej wizji (ta skromność i szlachetność ducha została, moim zdaniem, dobrze oddana w filmie Kurosawy). Podróżnik czyni swoją powinność, podejmuje wyzwania, jakie stawia mu droga. Zadaje sobie pytania i potrafi się jeszcze dziwić.
Bardzo lubię takie postacie, nie tylko w literaturze.
Piszę to, świadoma zalewu rynku przez zupełnie inne książki. Eksponujące głównie ego autorów, płytkie, pretensjonalne, powtarzające do znudzenia te same motywy. Pisał o jednej z nich Pan Lech:TU i TU, wspominała też o tym Ania w swoim blogu, recenzując jednakże pozycje, które w tym nurcie uznała za ciekawe. Trafne spostrzeżenie dotyczące powtarzalności tematu: nieśmiertelny motyw zakupu ziemi i remontu domu. I rozziew między wcześniejszymi wyobrażeniami, a zastaną rzeczywistością. I do tego często motyw kasy, jaką dysponują przyjezdni (zazwyczaj nieprzyzwoicie, jak na nasze warunki, bogaci Amerykanie), nieświadomi nieraz nawet tego, jak bardzo ta kasa ich alienuje z rzeczywistości. Nie bronię nikomu ani drogich i egzotycznych wakacji, ani daczy w Prowansji, ale dlaczego, na Boga, zaraz pisać o tym książkę?
Śmieszne są zestawy tytułów, łudząco do siebie podobnych, jak również wysyp niemal identycznych okładek z sielskim obrazkiem. W bibliotece naszej mamy całą masę rozmaitych Toskanii (to miejsce bije rekordy popularności, drugie to Prowansja). Mamy więc Tysiąc dni w Toskanii, Winnica Toskanii,Mądrość Toskanii, Toskania dzień po dniu, Pod słońcem Toskanii, itd...
Macie dosyć? Ja tak.
Nie każdy jest drugim Herbertem, by napisać Labirynt nad morzem, jak słusznie zauważyła kiedyś moja koleżanka, ale niektórzy chyba mają co do siebie takie złudzenia. Bo co innego jest w lekkim reporterskim stylu opisywać, dajmy na to, nawet perypetie z remontem willi (wiadomo gdzie), to może być przyjemne i ciekawe. Sporo ludzi takie książki lubi i ma rozrywkę. Gorzej, gdy autor ma pretensje do oświecenia po zrozumieniu, że dla Włochów każdy kształt makaronu komponuje się z innym sosem. Zwłaszcza, jeśli wyczytujemy tę rewelację z kolejnej już pozycji.
Niedawno miałam w ręku książkę Mój Paryż Elisabeth Dudy. Aby postawić pieczątki, przekartkowałam początek - całą masę zdjęć. Nie Paryża, bynajmniej, chociaż owszem, Paryż tam TEŻ był, ale przede wszystkim, była AUTORKA. I to trochę oddaje klimat tego poczytnego nurtu.
I dlatego tęskni mi się czasem za takim wędrowcem - opowiadaczem, takim, na przykład, Arsenjewem albo Nicolasem Bouvierem (nie wiem, czy znacie jego Dziennik z wysp Aran i z innych miejsc albo Oswajanie świata. Piękne książki).
I chętnie poznałabym jeszcze więcej takich.

środa, 5 stycznia 2011

noworocznie i trochę optymistyczniej

Już mi przeszło i jest lepiej.

Zaczęło się robić dobrze tak około sylwestra - poświąteczny czas, kiedy dzieci nie chodziły do szkoły, wszystkim lepiej zrobił. My z Tomkiem pracowaliśmy, ale mniej, ja miałam całe trzy dni wolne w środku tygodnia. Do pracy chodziliśmy na zmianę, czuło się jakiś taki tryb ulgowy wszystkiego. Bez kombinowania, kto, kogo, i kiedy odprowadza - co za ulga! Tak mogłoby być już zawsze.
Po trudnych świętach daliśmy sobie prawo do zawieszenia wielu rzeczy. Ledwo się mobilizowałam, żeby wyjść na sanki z dziećmi, o ile bardzo nie wiało. I siedzieliśmy w domu, czytaliśmy, w pokoju urządziłam dzieciom "stół artystyczny", rozkładając gazety, gdzie mogły malować wszelakimi technikami (wśród prezentów sporo było takich plastycznych). Ja dosiadałam się czasami ze swoimi literkami. Nie przejmowałam się za bardzo, że nagle znowu przestały mi ładnie wychodzić, po prostu, powoli pisałam sobie.

Ciężki był powrót do szkoły, znowu wstawanie, gdy jeszcze jest ciemno. Wychodząc z domu pierwszego dnia niemal fizycznie poczułam, jak powoli ucieka ze mnie to ciepło nagromadzone przez kilka spokojnych dni, dni bez pośpiechu, a za to w miłym towarzystwie, z mnóstwem czekolady i wina. Wczorajszy wolny dzień był swoistym dopełnieniem i domknięciem tej idylli.

Sporo czytałam ostatnio, postaram się czasem coś zrelacjonować, jak będzie ku temu czas. Wiele też oglądaliśmy filmów - różnych starych na DVD - a przedwczoraj byliśmy w Teatrze Powszechnym, na "Złym" Tyrmanda. Bardzo byłam ciekawa, jak taką książkę można wystawić na scenie. Otóż, można, chociaż gdyby zabrakło efektów specjalnych, gdyby przedstawienie trochę bardziej zaaranżowane in crudo było, to nie wiem, czy by się ostało w całości. Niektóre sceny - na pewno tak.

W świątecznym czasie towarzyszył mi Dersu Uzała Arsenijewa, książka i film Kurosawy (który obejrzałam teraz pierwszy raz). Z ulgą wracałam co wieczór do spokojnej lektury, do opisów tajgi syberyjskiej i jej niezrównanego mieszkańca. Opowiadana historia dzieje się przed stu laty, a już wtedy (!) odchodził w zapomnienie jakiś świat, nieodwracalnie degradowano przyrodę i wyrywano jej ostatnich "dzikich". Strach pomyśleć, co się dzieje teraz. Co będzie z nami, Dersu?




Film Kuorosawy obejrzeliśmy razem z Tomkiem, podobał się, chociaż inny od książki. Trochę też się trzeba przestawić, bo tempo zdecydowanie nie dzisiejsze.




A od teścia pod choinkę dostałam wisiorek na łańcuszku. Popatrzyłam, stare złoto, kunsztownie obrobione, wzory egzotyczne jakby, takie niedzisiejsze. Zgadłam prędko - przywieziony jeszcze przed laty z Afryki. Patrzę dalej - co oprawiono w to złoto. Jakby muszla? Kawałek rogu? Nie.
To był PAZUR.
Prawdopodobnie lwa.
Prawdziwy.
Aż mnie dreszcz przeszedł. I chociaż wisiorek całkiem ładny (bardzo delikatny, złoto subtelne), to jakoś nie mogę się przemóc, by nosić na szyi pazur wyrwany zwierzęciu. Nie, żebym była jakąś maniaczką, używałam przy robieniu biżuterii elementów z rogu czy nawet kości zwierzęcej, ale - tak czuję - ten pazur, to co innego.
Dersu by to świetnie rozumiał.