poniedziałek, 30 maja 2011

wiercą...

Naokoło wszyscy świdrują i wiercą, przypominając mi o jutrzejszej wymianie rur. Remontowany jest blok naprzeciwko, a trwa to od poprzedniego lata, codziennie od siódmej rano do ósmej wieczorem. Od czasu do czasu jakiś bliski sąsiad przejedzie udarem po ścianie albo trzaśnie młotkiem, ot tak, by nie wyjść z wprawy. A jak już robi się na chwilę cicho, na scenę wjeżdża kosiarka do trawy. Zwykłe rozkosze codzienności.

Weekend miałyśmy leniwy, jak trzeba. Najpierw w sobotę pół dnia w piżamach (na szczególne życzenie dziewczyn), potem wyprawa do Lilki na działkę, gdzie były hamaki, chrupiące gofry i cała masa pachnących kwiatów dookoła. Do tego miałyśmy całkiem konkretny spacer, gdyż z lęku przed utrudnieniami w ruchu (prezydenci w Warszawie!) nie wzięłam samochodu. Po co ta obama przyjeżdża, kto jej tu potrzebuje burczała trochę z początku niezadowolona z takiego stanu rzeczy Janeczka, coś tam piąte przez dziesiąte przedtem na temat usłyszawszy. Bo i basen przepadł, jako że położony niebezpiecznie blisko przelotowej trasy na lotnisko. Ale ostatecznie wszystkie byłyśmy zadowolone. A w niedzielę chrzciny synka znajomych, spotkanie w ogrodzie z dawno niewidzianymi ludźmi... a potem wrócił już Tomek. Całkiem miłe dwa dni :-)

czwartek, 26 maja 2011

po walijsku - bańki!




Bańki na Ursynowie - udały się. W niedzielę, po komunijnym obiedzie z okazji Janeczkowego święta poszliśmy sobie wszyscy razem z gośćmi na pobliską górę (zwaną Górą Latawcową albo Trzech Szczytów) i tam urządziliśmy zabawę. Tak to wyglądało:










Na górze jest zawsze dobry wiatr, kiedyś puszczaliśmy tam latawce (co nie wyszło jednak zbyt spektakularnie, może z powodu wady w konstrukcji? Czy ktoś umie robić dobre latawce i mógłby nas nauczyć?).
Dzień komunijny minął nam w spokoju, cieszyłam się też z odwiedzin i spotkań z ludźmi. Janeczka przejęta, ale w normie. Trochę mnie nachodziło spontanicznych wątpliwości, gdy patrzyłam na falujący tłumek białych postaci pod kościołem - takie małe te dzieci, jak daleko im do dojrzałości, co one z tego wszystkiego rozumieją? Ale i wielu dorosłych nie wykazuje się przecież dojrzałością w życiu duchowym, część zatrzymała się na takim właśnie poziomie przeżywania swojej wiary (?), jak te dzieciaki. A, jak słusznie zauważyła moja koleżanka, to wydarzenie ma być pomocą, a nie kolejnym stopniem do zaliczenia na drabinie do nieba. A pomocy najbardziej potrzebują słabi, niedojrzali, nierozumiejący właśnie.

A teraz mamy tzw. biały tydzień, który ma się już ku końcowi, Dorotka jest na szkolnej wycieczce, a Tomek jedzie do Wenecji. W pracy nadal sytuacja zawieszona, jesteśmy ciągle w trakcie przeprowadzki (kończy się remont nowych pomieszczeń, budowane są regały). Siedzimy, póki co, przeważnie nad papierkową robotą, wybitnie anty-koncepcyjną, mechaniczną. Nie mogę się już doczekać powrotu do pracy przy wypożyczaniu, brakuje mi kontaktu z czytelnikami, ruchu, wymiany informacji. Zamiast tego zajmujemy się tzw. ubytkami, czyli książkami, których już fizycznie nie ma (nieraz od dawna), a trzeba uporządkować ich status formalny. Więc są to takie książki - fantomy, widma, jednym słowem. Dobrze, że niedawno przyszedł zakup majowy, ponad sto nowych, świeżych pozycji, bo inaczej byłoby smutno.

I żeby nie było tak całkiem idyllicznie, przed paroma dniami dostałam informację, że będą nam wymieniać rury w bloku. Szlag mnie trafił na miejscu - moje udręczenie remontami i histerię na ten temat opisywałam niedawno, ledwo zdążyłam posprzątać, doprać i doczyścić wszystko z pyłu (co nie jest takie proste, gdy się pracuje na etacie, biega na biały tydzień i ma sporo zajęć), dostaję informację, że mi rozpirzą rury, podłogę, ścianę w łazience, itp. Przecież, gdybym to wcześniej wiedziała, nie planowałabym malowania mieszkania na maj, tylko na czerwiec! Czy to tak trudno informować z wyprzedzeniem?? Jakiś roczny plan lokatorom przedstawić?
(Jac, miej się na baczności, bo pewnie Wam to też zrobią!)
Mam nadzieję, ze jakoś to przeżyjemy. W sumie, w skali ogólnożyciowej to pestka. Trochę pewnie tu pomarudzę i tyle.

sobota, 21 maja 2011

ułańska fantazja




Jutro Pierwsza Komunia Janeczki,przygotowania trwają,chociaż bardzo się staramy nie robić więcej szumu wokół rzeczy nieistotnych, niż to absolutnie konieczne. Aby uniknąć klimatu festynu z udziałem tłumów, na uroczystość i obiad zaprosiliśmy tylko niektórych z najbliższych (chociaż szkoda nam było). Wiemy też, że będziemy unikać tzw. nabożeństwa po południu (w rzeczywistości - sesji fotograficznej w kościele, jak się przekonaliśmy przy okazji święta Dorotki dwa lata temu). W ogóle, człowiek się uczy różnych rzeczy, przy trzeciej córce będę już kuta na cztery nogi, jak to się obrazowo mówi.
A skąd taki tytuł posta? Otóż spotkaliśmy dzisiaj przypadkiem i w przelocie dawno niewidzianego przyjaciela Tomka. Był z rodziną i właśnie kończyli jeść. Krótko zamieniliśmy parę zdań, na ile sytuacja stolikowa pozwalała i pożegnaliśmy się z obietnicą rychłego spotkania, gdy czas pozwoli, przeminą komunie, wyjazdy, remonty, itp. Wkrótce i my zjedliśmy, poprosiliśmy o rachunek. Kelnerka przynosi nam książeczkę z kwitkiem w środku, zaglądamy, a tam... list z pozdrowieniami od Tomkowego przyjaciela, który, jak się okazało, zapłacił za nas. Gest z fantazją, doceniam z prawdziwą wdzięcznością!

I jeszcze wrzucę parę walijskich zdjęć, z przedsionka Snowdonii, najstarszego parku narodowego w Walii, gdzie byłam z Agą i z Paolą:







(góry trochę jak w Rondane w Norwegii - piękne, trochę skaliste, trochę połoninowe, tylko z trawą, bez mchów. Warto kliknąć na zdjęcie, to się powinno otworzyć w powiększeniu)



(Aga i wielkie bańki mydlane - rodzina, u której byłyśmy, zajmuje się całkiem na poważnie produkcją i dystrybucją sprzętu i tajemniczych płynów, dzięki którym zrobić można takie cuda (najpiękniejsze wychodzą w takich niezwykłych miejscach, jak to górskie snowdońkie jezioro!):






Może jutro spróbujemy, jak wyglądają bańki na Ursynowie?

poniedziałek, 16 maja 2011

po walijsku - wspomnienie




Weekend minął niepostrzeżenie, byłam na wyjeździe integracyjnym z pracy, a w niedzielę na rodzinnych imieninach i przyjęciu komunijnym. W ostatniej chwili odpadła jakaś dodatkowa dziecięca atrakcja (urodziny w parku linowym w Powsinie, na które mieliśmy dowieźć Hanię) - chyba z powodu nagle załamanej pogody. I dobrze.
W domu remont się skończył. Odbył się w trzech rzutach, o pierwszym wzmiankowałam przed wyjazdem, drugi mnie szczęśliwie ominął, a trzeci - niewinne wstawienie szaf - miał miejsce w zeszłym tygodniu. Nikt nas jednak nie uprzedził, że to nie będzie wcale czysta robota, ot, przewiercenie kilku dziur w ścianie. Pod koniec dnia poziom syfu, pyłu i kurzu w niczym niezabezpieczonym mieszkaniu osiągnął apogeum, wyszłam z siebie i stanęłam obok, nakrzyczałam na bogu ducha winnych robotników, którzy i tak wykazali się przedtem hartem ducha, transportując niewymiarowe elementy przez okno balkonowe (nie zmieściły się na schodach). Panowie przyjęli moją histerię spokojnie, nawet wyrazili współczucie z powodu czekającego mnie sprzątania. Uspokoiłam się więc, a na odchodnym nawiązałam z jednym z nich całkiem przyjacielską rozmowę.Spontanicznie pożaliłam się na trwający od jakiegoś czasu chaos w domu i w pracy, wspomniałam o przeprowadzce biblioteki. Reakcja pana była ciekawa:
- Książki, mówi pani? Ja w moim życiu to może jakieś pięć książek przeczytałem!
- A jakie to były, pamięta pan?
- (skupienie i namysł, wreszcie ulga) Janko muzykant to był!
- O, to ja zapraszam do naszych bibliotek, może coś panu znajdziemy, na początek może jakaś sensacja albo kryminał, polubiłby pan na pewno!
- (zdumienie i niedowierzanie)To są takie książki? Bo ja myślałem, że tylko takie filmy są!
Ciekawe, dla ilu ludzi książka kojarzy się z czymś więcej, niż z Jankiem Muzykantem (skądinąd sympatyczną nowelką)?

A teraz zdjęcia z Walii, gdzie wyjechałyśmy z Agą trzeciego dnia z Oxfordu. Celem naszym był Bangor, miasto niewielkie i kameralne, za to z katedrą. Podróżowałyśmy pociągiem, bardzo komfortowo, gadając i oglądając widoki. I nagle zaskoczył nas widok morza - jechałyśmy wzdłuż wybrzeża, oglądając zachód słońca, dopóki nie zrobiło się całkiem ciemno. Odebrała nas z dworca już nocą kuzynka Agi i zawiozła do domu - charakterystycznego dla tych okolic, zbudowanego z czarnego kamienia, z łupkowym dachem. Odrębność Walii jest zauważalna właśnie w budownictwie chociażby, uwagę zwracają też dwujęzyczne napisy, czasem słychać też ludzi mówiących po walijsku. Jest to celtycki język, który ma nieco poniżej miliona aktywnych użytkowników, wszyscy są jednak bilingwalni i chętnie przerzucają się zaraz na angielski. Dowiedziałam się, że chociaż walijski nie ma statusu języka państwowego, jest intensywnie nauczany w szkołach i kultywowany w literaturze, oczywiście na niewielką skalę. To mnie bardzo ucieszyło, bo bardzo mi się taka różnorodność językowa podoba. Dowiedziałam się kiedyś o zastraszającym tempie zanikania w skali światowej rdzennych dialektów i języków - taka odwrotność wieży Babel jakby - i jest to smutna informacja. Na szczęście są ciekawe inicjatywy, również w Europie, by propagować i wspierać kulturę "małych" języków. Może się tak kiedyś nauczyć po walijsku? Jeśli bym miała okazję tam jeszcze jeździć, czemu nie? :-)

A oto zdjęcia z następnego dnia. Pogoda piękna, tylko wiatr wiał. Pojechałyśmy z Paolą i jej małym synkiem na wyspę Anglesey, krętymi drogami wśród wzgórz, aż nad zatokę. Widoki zmieniały się, pojawiła się charakterystyczna roślinność, owce i kamienne murki:



Za chwilę dotarłyśmy na brzeg i poszłyśmy na długi spacer. Wiatr prawie urywał głowę, słońce świeciło, było cudnie!
















Mogłabym jeszcze wrzucać i wrzucać fotografie, nie mogłam się powstrzymać i narobiłam masę zdjęć. Walia nas powaliła - nomen omen - rozmachem i przestrzenią. Ten krajobraz zachwycił mnie - na pewno tam kiedyś wrócę.
(nie był to jeszcze koniec tego dnia, reszta potem)

piątek, 13 maja 2011

po angielsku - wspomnienie




Wróciłam z Anglii i Walii... Podróż była cudowna, najprawdziwszy babski wyjazd regeneracyjny. Wdzięczna jestem za wszystko, za możliwość wyrwania się z domu, pozostawienia dzieci pod dobrą opieką, za to, że Aga też mogła, mimo ogromnych trudności, ze mną wyjechać... i za pogodę, zupełnie nietypową angielską pogodę, z silnym słońcem, zdecydowanie błękitnym niebem, wiaterkiem i aurą wakacji. Gdy w Polsce straszył deszcz ze śniegiem, ja wylegiwałam się na trawie, smarowałam kremem z wysokim filtrem, jadłam lody i oglądałam delfiny w Morzu Irlandzkim!
Tak, tak.
Już sam lot jest przeżyciem (lubię samoloty), które mi nigdy nie powszednieje. Ciekawe jest porównywanie krajów i regionów z góry: układ pól, linie dróg, kolory. W Anglii sporo jaskrawożółtego rzepaku było widać, a gdy samolot zniżył lot, pokazały się nawet stadka koni na łąkach. Z góry wyglądały jak pieski albo ... miniaturowe ławeczki.
Londyn w sobotni wieczór był spokojny i jakby opustoszały. Było to dzień po królewskim ślubie (Royal Wedding), na który szczęśliwie się nie załapałyśmy. Ja w ogóle w ostatniej chwili spostrzegłam się, że się taka impreza szykuje. Na szczęście koleżanka z pracy w krótkich i żołnierskich słowach wyjaśniła mi, kto z kim, bym w ewentualnej konwersacji na ten temat nie straciła wątku. Anglicy ponoć uwielbiają rozmowy o rodzinie królewskiej (nam się to nie sprawdziło, mieliśmy, szczęśliwie, ciekawsze tematy).
Zatem chwila w spokojnym dziwnie mieście (czy wszyscy wyjechali w podróż poślubną?), a potem podróż do Oxfordu wygodnym autobusem, z kierowcą po prawej stronie. Do końca nie mogłam się przyzwyczaić do odmiennego ruchu, drętwiałam ze zgrozy,gdy widziałam kogoś nadjeżdżającego z przeciwka prawym pasem! I skręcanie W LEWO na rondzie!
W ogóle uderzająca jest ilość takich drobnych spraw, w których Wyspy zachowują konsekwentną odrębność - nasze pospolite samochody mają tam inne nazwy, nie da się korzystać z prądu bez wtyczki-adaptera, drogi liczy się w milach, itp.
Do Oxfordu dotarłyśmy praktycznie już w nocy, spotkałyśmy się z Asią i resztą, wracającą z pubu. W Anglii czas przesunięty jest o godzinę, więc według naszych wewnętrznych zegarów położyłyśmy się tej nocy grubo po drugiej, by wstać niebawem, przed szóstą rano. Następnego dnia przypadał pierwszy maja, May Day, który w Oxfordzie świętuje się wyjątkowo uroczyście. Punkt szósta z Magdalen Tower rozlegają się łacińskie wersety hymnu śpiewanego przez chór. Ze wzruszeniem przypomniałam sobie kadry z filmu Cienista dolina o S.C.Lewisie, gdzie pojawił się wątek porannego śpiewu z wieży Magdalen College. Tu filmik z you tuba, który znalazłam w sieci, ja sama próbowałam zrobić zdjęcia, ale prawie mnie zmiażdżono w tłumie, więc nie ryzykowałam. zaraz potem przetarła się nieco ścieżka i ruszyłyśmy w miasto oglądać rozmaitych Morris Dancers, tańczących po ulicach z dzwonkami przyszytymi do spodni,pałkami, pochodniami, itp.



(tańce i śpiewy na Magdalen Bridge)




(bębnistka z kwiatami we włosach, dużo ludzi tak się ozdobiło)

Służby porządkowe pilnowały mostu, na którym stłoczyła się większość studentów, w tym także i my: ponoć rokrocznie zdarzały się spontaniczne skoki do rzeki, zakończone rozmaitymi urazami cielesnymi, jako że tam dosyć płytko. Nawet most był zamknięty z tego powodu na parę lat, w tym roku znowu go otworzyli.



(widok z mostu na malownicze łódki)

Atmosfera była radosna, my obie z Agą zachwycone, oszołomione porankiem, miastem, ludźmi. Obeszłyśmy sobie ulice, znalazłyśmy nawet katolicki kościół, jako że była niedziela. Pokrzepiłyśmy się też kontynentalnym śniadaniem w barze, przy okazji zobaczyłam ludzi,którzy jedli prawdziwy angielski beakfast: jaja, bekon, kiełbasy, smażone pomidory. Może jako antidotum po intensywnie spędzonej nocy (niektórzy przed imprezą na moście pewnie się wcale nie kładli) takie coś działa?

Po takim poranku, pełne zapału, zwiedzałyśmy sobie niespiesznie Oxford, same albo w towarzystwie Asi i jej synka. Dla mnie szczególnie ważnym tropem był ten literacki: w mieście tym mieszkali przez długie lata C.S. Lewis i J.R.R Tolkien. Odwiedziłyśmy pub, gdzie się spotykali:




i wypiłyśmy tam piwo, chociaż ja to raczej piwna zwykle nie jestem. Najciekawsza i najbardziej niezwykła jednak okazała się nasza wędrówka następnego dnia do domu, w którym żył C.S. Lewis. Mieszkałyśmy, zresztą, bardzo blisko, więc zrobiłyśmy sobie spacer. To niezwykłe i piękne miejsce. Szczególnie wzruszające były dla mnie odwiedziny cmentarza przy St.Trinity Church, gdzie Lewis jest pochowany. Możecie mi uwierzyć, popłakałam się tam ze szczęścia i wzruszenia, sama nie wiem nawet dobrze, dlaczego. Tak niewiele jest takich pięknych chwil w życiu, jestem szczęśliwa, że to przeżyłam.



(cmentarz przy kościele św. Trójcy, gdzie pochowany jest C.S. Lewis)


A dom Lewisa, cóż, stwierdziłyśmy, że w takim miejscu wcale nie dziwne, że napisał te swoje wszystkie książki, nie tylko przecież o Narnii, ale bardzo tam wszędzie było narnijsko. Za domem nawet jest coś, co nazywa się rezerwatem Lewisa: las, ścieżki, pagórki i jezioro: zupełnie bejecznie!






(biurko Autora, replika oryginału)




(pokój na dole)


Poza tym, obejrzałyśmy sobie jeszcze z grubsza różne świetności tego miasta, a więc np. Bibliotekę Bodlejańską i słynny Christ College (słynny teraz głównie, jak się okazało, z tego, że kręcono tam Harrego Pottera i bodajże "Złoty kompas").



(Bodleian Library, dziedziniec)




(widok na Christ College)


(kwitnące glicynie, ciekawe, że w Oxfordzie spotkałyśmy mnóstwo kwiatów i drzew, które pamiętam z Południa. Znaczy to, że zimy muszą być tam bardzo łagodne, by śródziemnomorskie gatunki mogły przeżyć)




(to ja, bardzo szczęśliwa)

(chwilowo się żegnam, bo komputer się buntuje. Spróbuję wrócić jeszcze do tej podróży) :-)