sobota, 31 marca 2012

Sycylia, c.d.

(Syrakuzy, Ortigia, załapała się mewa)

Czas się ścisnął boleśnie i skurczył jakoś w tym tygodniu, który właśnie się kończy. Ciekawy i zmienny czas, niemal jak pogoda za oknem. Dzisiaj bardziej domowy, w wygodnych ciuchach, wśród kuchennych spraw. Nadrabiam (trójpolówka) gotowanie, pieczenie, prasowanie i pranie. Przypomina mi się tu fraza "Łasucha literackiego" Musierowicz, gdzie autorka prezentuje kulinarne wyczyny swoich bohaterów. Troszkę, ale tylko trochę odnajduję się w portrecie Mamy Żakowej, chyba głównie przez skłonność tejże do nagłych zrywów i odpuszczania sobie:
"Wiemy już, jak Mama Żakowa dba ona co dzień o przyziemne sprawy kuchni. Jednakże, w miarę zbliżania się Gwiazdki pani Irenka podlega wzmagającym się naciskom ze strony rodziny, spragnionej świątecznego ciepła. W rezultacie tej presji, pod koniec adwentu Mama Żakowa wykonuje superpiernik, dzieło kosztowne, lecz absolutnie rewelacyjne i tym samym odzyskuje twarz, na krótko, zresztą. Żeby znów ją odzyskać, będzie się musiała natyrać przed Wielkanocą."
Co czeka również piszącą te słowa.

A tymczasem jeszcze o Sycylii, dla wytrwałych.

Widoki
Jeśli ktoś spodziewa się ujrzeć na Sycylii krajobrazy rodem z okładek książek o Toskanii, może się trochę rozczarować, przynajmniej w tej części wyspy, w której my byliśmy. Lasy zostały wytrzebione już dawno (podobnie, jak w części Hiszpanii, gdzie posłużyły jako budulec dla floty), pozostały góry i pagórki, o tej porze roku zielone jeszcze, później spłowiałe od słońca. Podczas drogi autobusem z Caltanisetty do Agrygentu krajobraz raczej przygnębiał, niż zachwycał. Gdzieniegdzie widać było ślady dawnej przeszłości, tak wciąż charakterystyczne dla środkowych Włoch: idealnie ulokowana na wzgórzu stara willa, wkomponowana malowniczo w otoczenie, podobnie jak wiodąca do niej droga obsadzona drzewami. Jeśli taki obrazek gdzieś się pojawił, to siedlisko było niezmiennie opuszczone, zaniedbane, czy wręcz w ruinie, podobnie, jak ogrody, drogi czy winnice. Dowiedzieliśmy się potem, że właścicieli nie stać na utrzymanie swoich willi, zbudowanych wszakże w czasach, gdy pracowali na nie okoliczni chłopi, dzierżawiąc grunty. Czasem jakiś cudzoziemiec coś kupi, ze względu jednak na mafijną sławę Wyspy transakcja taka jest obarczona ryzykiem (np. regularnego haraczu, napadów, kradzieży). Współczesna zabudowa w okolicach Agrygentu jest chaotyczna i brzydka; klockowate domki, zabałaganione podwórza, brak jakiejkolwiek idei współbrzmienia domu z krajobrazem. Trochę jak u nas na Mazowszu. Tyle, że góry i pagórki ładne, jakieś sady kwitnące, drzewa oliwne, owce na zboczach. I morze, przebłyskujące na horyzoncie od czasu do czasu.


Gdy zapytać Sycylijczyków, co u nich na wyspie jest najpiękniejsze, powiedzą właśnie, że morze. Mają na tym punkcie stanowczą obsesję, rozmawiając z nimi dopiero widać różnicę: ten kraj się z morzem identyfikuje, czego zupełnie nie można powiedzieć o Polakach (w dużej części), chociaż mamy przeszło 500 km wybrzeża! I jeszcze casus Warszawy, odwróconej plecami do Wisły. Dziwne.
A wybrzeże sycylijskie jest rzeczywiście urokliwe. Nie widziałam za wiele pięknych plaż we Włoszech (w przeciwieństwie do Chorwacji, na przykład, czy Polski!), właściwie przed Sycylią to mogę wymienić jedną: w Circeo w Sabaudii, legendarnym miejscu pobytu nimfy Kirke, z którą miał przygodę Odyseusz. Na Sycylii się to zmienia, morze jest przepiękne, brzeg malowniczy, rzeczywiście.
Z okolic Caltanisetty przenieśliśmy się na wschód, w rejon Val di Noto. I tu krajobraz sycylijski zrehabilitował się nieco w naszych oczach: znikły industrialne straszydła, pojawiło się więcej tradycyjnych, starych zabudowań z dachówkami z terakoty. I cecha charakterystyczna: kamienne murki zwane muri a secco, bo budowane bez zaprawy, oddzielające poletka i pastwiska. Podobne widziałam na Sardynii lata temu i w ... Walii. (Pod Agrygentem, o zgrozo, funkcję murków przejęły ohydne pomarańczowe plastikowe taśmy!).



A sama Val di Noto to niezwykle ciekawy obszar, pełen głębokich kanionów, nieco nawet zalesionych gór; zamiast migdałowców zaś kilometry sadów pomarańczowych i gajów cytrynowych, pełnych owoców. Opadłe po ulewach owoce leżące wśród żółtych wiosennych kwiatów!




I znów pojawiły się widoki, które co krok spotykaliśmy w Lacjum, Umbrii i Toskanii: miasteczka na wzgórzach, opasane murami, bielące się kamieniem w słońcu. Kilka godzin spędziliśmy odwiedzając cudne miejsce:


Ragusa Ibla, miasto całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1693 roku i odbudowane w całości w barokowym stylu.








Nocowaliśmy w Modice, kolejnej ofierze trzęsienia ziemi, które zaowocowało barokiem. Wiem, można tego stylu nie lubić (na północy Italii przeważają miasta średniowieczne i renesansowe), ale miasto jako całość, z uliczkami, bramami, domami, o wiele bardziej powściągliwymi, niż kościoły, to jednak piękny widok.
Modica położona jest częściowo na bardzo wysokim wzgórzu (Modica Alta) oraz w dolinie.




Z naszym drogim servasem, Maurizio, przez kilka godzin obeszliśmy Górne Miasto, by potem, na ostatnich nogach, zagłębić się w plątaninie ulic na dole. Maurizio, młody jeszcze i przemiły facet, charakteryzował się tym, oprócz pogody ducha i wielu innych zalet, że znało go niemal pół miasta, takie przynajmniej odnieśliśmy wrażenie. Podczas jednego popołudnia pozdrowiło go po drodze chyba z pięćdziesiąt osób! Ponoć narzeczoną, Carmelę, to zaczęło już drażnić i bardzo chętnie pojechałaby z Mauriziem tam, gdzie nie zna go nikt. Podjęli ponoć raz próbę i pojechali do Katanii, jednak i tam znalazł się ktoś, kto Maurizia znał i pozdrowił na ulicy... Dzięki niezwykłym walorom towarzyskim naszego gospodarza mogliśmy za to wejść do wielu miejsc, m.in do teatru, gdzie zaraz przedstawieni zostaliśmy słynnemu miejscowemu artyście. Jeszcze trochę, a i nas by wszyscy znali :-)
Krajobraz wschodniego wybrzeża to kolejna twarz Sycylii: dominuje go Etna, zaśnieżona po czubek (czy raczej czubki, bo ma wiele kraterów). To jednak całkiem spora góra, ponad trzy tysiące metrów. Za naszego pobytu dymiła leciutko, by, w kilka dosłownie godzin po naszym wylocie do Warszawy, wybuchnąć. Sparaliżowało to ruch powietrzny - szkoda, że nie widzieliśmy erupcji, ale prędko byśmy się z Wyspy nie wydostali. Albo z Rzymu, bo lecieliśmy z przesiadką.


Wschodnie wybrzeże jest piękne również, my oglądaliśmy morze głównie w Taorminie, gdzie na kamienistej plaży leżą wielkie, wygładzone przez wodę bryły czarnej lawy na przemian z białym kamieniem i różowym marmurem. Woda jak turkus! I zapach ziół z pobliskich wzgórz, tam było już prawdziwe lato, musiałam kupić krem z filtrem, nieprzezornie zapomniany podczas pakowania, inaczej bym się poparzyła, jak to ja, blada twarz.




Wyspę Ortigia, serce dawnych Syrakuz, Tomek ocenił jako ciekawszą od Wenecji (którą, bądź co bądź, ostatnio regularnie nawiedza). Natrafiliśmy tam na mercato koło portu: kupiliśmy chleb, garść oliwek, miejscowy owczy ser i kilka gruszek. Jaka uczta w słońcu, tak prosto, a jak smacznie!





I wreszcie Katania, ulubione miasto mojej siostry, ale nasze chyba jednak nie, nie ujmując mu niczego. Duża, hałaśliwa, bardzo żywa, niesamowicie brudna (mimo pracujących non stop służb oczyszczania miasta i planowanych mandatów w wysokości 500 Euro - sic! - za rzucony niedopałek). Domy z czarnego kamienia wulkanicznego, bardzo charakterystyczne. Spaliśmy w hoteliku z widokiem na dymiącą Etnę. Niebo było już prawdziwie wiosenne.

niedziela, 25 marca 2012

Sycylia

 
Posted by Picasa

Poukładałam sobie już trochę to wszystko. I lepiej jest mi na duszy.
A tymczasem - o Sycylii, wielkiej i dalekiej wyspie, dokąd od dawna bardzo chcieliśmy dotrzeć.

Mieliśmy niecały tydzień na wyprawę, wybraliśmy więc południowo-wschodnią część wyspy. Lepiej po trochu i powoli, innym razem może polecimy do Palermo i obejrzymy mozaiki w Monreale i wybrzeże w Cefalu. Teraz wybraliśmy Val di Noto, okolice Etny, Syrakuzy.Zaczęliśmy od Katanii, gdzie dolatuje samolot z Rzymu. Nasz pierwszy nocleg wypadł w miasteczku Caltanisetta, u poznanych specjalnie na tę okoliczność Servasów.

Zdziwienie

W Caltanisetcie było zimno, właściwie tak, jak u nas, gdy wylatywaliśmy z Warszawy. Dzwoniąc zębami, czekaliśmy na autobus, na szczęście był jeszcze jeden w rozkładzie, ten, który zaplanowaliśmy sobie w Warszawie, odjechał - ponad pół godziny czekania na bagaż w stresie na lotnisku (wyglądało już na to, że go nie zobaczymy). Na szczęście na miejscu z dworca odebrał nas samochodem Pino . Dotarliśmy do C. późno, chwila rozmowy z gospodarzami, słowa włoskie, które uciekały, trochę ze zmęczenia, trochę z nieużywania języka. I spać. Niestety, nadal było zimno, dygotaliśmy pod kocem, te ich mieszkania! Wielkie, ponad stumetrowe, wysokie na ponad trzy metry, z kamienną podłogą, pojedynczymi oknami, zupełnie, jakby cały rok trzeba się było bronić przed upałem. I tak będzie prawie do końca wyjazdu. To pamiętam jeszcze z Rzymu, gdzie w rano trzeba było bardzo silnej woli, by wystawić nogę z łóżka, na żywy, lodowaty kamień. Tu przypomina mi się z kolei Tbilisi, gdzie byliśmy zeszłego lata, miasto, gdzie ponoć w większości mieszkań nie ma w ogóle ogrzewania, mimo, że zimą temperatura spada tam nawet do -5 stopni i często pada śnieg. Tylko w tym przypadku mówimy o biedzie i zaniedbaniach, czego się nie da powiedzieć o sytuacji w Italii czy Hiszpanii. Rano przywitało nas ostre słońce, które prędko schowało się za chmury, gdy czekaliśmy na autobus do Agrygentu, szaro-mżyło i zawiewało, gdzie my jesteśmy?!

Ludzie

W Caltanisetcie nie ma za wiele do oglądania, jest trochę starych domów w centrum miasta, malowniczych i nieco zaniedbanych, poza tym dużo sklepów, sporo bloków poza ścisłym centrum. To nie jest dobre miejsce, mówiła nam poznana dzięki gospodarzom Ewa, która w C. mieszka od kilkunastu lat, ma włoskiego męża i włosko-polskie dzieci. Miasto za duże, by zachowały się dobre klimaty, za małe, by inspirować, zbyt chaotyczne, industrialne. Dobrze, że są tacy ludzie, jak Ewa - nie znając nas wcale, zaprosiła na kolację, nie odwołała jej mimo ataku potwornego bólu głowy, w chwilach, gdy już nie mogła rozmawiać, uśmiechała się słabo, a konwersację prowadził przemiły mąż, Ricardo. Podano nam domową pizzę w ilościach przekraczających możliwości zarówno nasze, jak i przetrzebionych nagłą chorobą gospodarzy. I wino. Gadaliśmy sobie, słuchając o różnych lokalnych nowinach i ciekawostkach. W pewnym momencie, oglądając mieszkanie, zwróciłam uwagę na pokaźną cysternę na balkonie. I dowiedziałam się, że na Sycylii są spore problemy z bieżącą wodą, niektóre miasta są jej pozbawione, a wodę dowozi się co dwa dni i pompuje do ogromnych baniaków, zalegających na dachach czy balkonach, właśnie. W zależności od rodzaju umowy o mieszkanie przysługuje konkretna ilość litrów na osobę, a w przypadku braku wody, trzeba się ograniczać, nie robić prania, itp. Kiedyś ponoć z racji jakiś mafijnych prowokacji, do pitnej wody rozwożonej mieszkańcom domieszano benzyny. Takie właśnie klimaty panują w tym mieście.



(panorama miasta Noto, gdzieniegdzie widać cysterny na wodę)

Po Agrygencie można się powłóczyć, spoglądając na wychylające się tu i tam morze, przepiękne, niebiesko-zielone, rozmglone na końcu tak, że gubi się horyzont. Słońce już świeciło piękne i coraz mocniejsze, po nocnych dreszczach z zimna dobrze się tak wygrzać, czułam się jak staruszka, która na słońcu grzeje kości, a niech to! Przed komisariatem miejscowej policji kłębił się tłum, telewizja, dziennikarze, może złapali jakiegoś mafioza? Zostawiamy ich jednak własnym troskom, schodzimy na dół, w stronę położonej za miastem Doliny Światyń (Valle dei templi), zespołu zabytków zaświadczających o obecności Greków i rozkwicie ich kultury na terenach Sycylii i całej Magna Graecia.


Sycylia od zawsze była ziemią gościnną, zdobywaną, dzieloną, kolonizowaną przez rozmaitych przybyszów, których ślady obecności widoczne są do dzisiaj. Poza Grekami najsłynniejsze były kolonizacje normańskie i arabskie, wiele miejsc nosi do tej pory arabsko brzmiące nazwy (źródłosłów nazwy Caltanisetta jest także arabski). Są nadal mniejszości greckie, albańskie, mówiące swoimi dialektami, odmiennymi od typowo sycylijskich, czy wręcz własnymi językami, nie wspominając już o nowych falach imigrantów, przepływających morzem z północnej Afryki. Taka podróż nieraz równa się śmierci. Gdy przebywaliśmy na wyspie, odkryto u wybrzeży Lampedusy kolejny dryfujący ponton z ciałami pięciorga rozbitków. Rok 2011 był istnym annus horribilis - zarejestrowano około 62 tysięcy imigrantów, z których część dotarła morzem do Sycylii, część zaś do Kalabrii, Pulii i na Sardynię.
Tymczasem zeszliśmy sobie w stronę doliny, zachwycając się pogodą, jakby kwietniową u nas. Po drodze wstąpiliśmy do małego baru - traffiki, zaciekawieni szyldem, który głosił: Da Montalbano. Legendarnego komisarza, bohatera książek Camilleriego i filmów Sironiego znamy i podziwiamy od dawna, ja posunęłam się nawet do czytania ich w dialekcie. Montalbano funkcjonuje już u nas w domu jak stary znajomy, wymieniamy z Tomkiem krótkie bon mots z filmów i koniecznie, ale to koniecznie chcieliśmy zobaczyć miejsca, w których kręcono kolejne epizody. Zajrzałam do baru i zapytałam wprost baristę, skąd ta nazwa. We Włoszech w sposób cudowny uwalnia się w ludziach spontaniczność: nie wiesz - pytasz - i masz. A dlatego, że ja - powiedział, podnosząc się i wyciągając rękę - Montalbano sono! Zupełnie jak w filmie... Po czym, wypytawszy nas o cel podróży, zaoferował, że może nas podwieźć do Porto Empedocle, gdzie chcieliśmy jeszcze dotrzeć. Jak będzie wracał do domu, bo, uświadomiliśmy sobie, jesteśmy w Italii, zaraz siesta, trzeba odpocząć i zjeść, a nie siedzieć w pracy. Już zapomnieliśmy, jakie miłe może być życie.

A w Dolinie Świątyń lato prawie, gdyby nie kwitnące wokół gęsto migdałowce, przypominające nieco nasze jabłonie. W tym roku z powodu zimna zakwitły właśnie w marcu,zamiast w lutym (pozostaje pytanie, jak wyglądało tutejsze coroczne lutowe święto kwitnących migdałów? Przy gołych drzewach?). Dla nas to szczęście, dolina przepiękna, rozległa, z morzem w tle, zielono - żółtymi polami, pełna sadów oliwnych i migdałowych. Zapach kwitnących drzew dochodził do nas wraz z podmuchem wiosny, ciepłej ziemi, rozgrzanych kamieni. Mieliśmy szczęście zobaczyć Sycylię zieloną, latem będzie spalona na wiór. I pustą, niezatłoczoną, z niespokojnym niebem i wielkim słońcem. Jaka cisza i boski spokój był w tych ruinach, jaką radość mieliśmy z niespiesznego wędrowania.







A w powrotnej drodze do Agrygentu (widocznego z dala jako wcale nieciekawe stłoczenie bloków) ktoś zatrąbił na nas przyjaźnie po drodze: to Montalbano wracał z obiadu do pracy.

środa, 21 marca 2012

po powrocie

 
Posted by Picasa

(Okienko w Modice, Sycylia)

W niedzielę wróciliśmy z tygodniowego pobytu na Sycylii, stąd przerwa w pisaniu. Powoli mi jakoś idzie tym razem wtrybienie się na nowo w codzienność. Problem jest taki, że wcale za bardzo tego nie chcę! Podróże mają to do siebie, że można zyskać dystans do tego, co codzienne i zwyczajne. Tym razem dopadła mnie zaraz po przyjeździe refleksja na temat życia, jakie prowadzę, a ściślej, jak traktuję czas i - siebie w nim.
Pisałam już o tym nie raz. Ale teraz jestem wręcz porażona - z punktu widzenia osoby z dystansem - tym, jak bardzo traktuję siebie jak automat. Przedpołudnia, gdy nie jestem w pracy, podzielone na godziny, minuty, wszystko przypisane do kolejnych czynności. Zostało jeszcze dziesięć minut? Doskonale, powtarzam angielski. Chwila na zjedzenie obiadu - zawsze za krótka. Wyszłam do pracy pięć minut za wcześnie? Zdążę wpaść do Rossmanna i kupić pastę do zębów. Świetnie, wspaniała organizacja, można dzięki temu zrobić tak wiele rzeczy! Ale, gdy złapałam dystans, przeraża mnie to. Dlaczego ja siebie tak źle traktuję? Czy muszę coś cobie udowodnić? Czy muszę czekać, aż się zestarzeję, żeby już nic nie musieć (tak przynajmniej twierdzą niektóre starsze czytelniczki)? Nie chodzi o to, by przestać robić cokolwiek, wiele z rzeczy, które w tym pośpiechu robię, jest dobrych i cieszy mnie, po prostu. Ale może jest ich za dużo?
Przyjrzałam się też uważnie mieszkaniu. Kolejne istotne spostrzeżenie: za wiele rzeczy, natłok przedmiotów! Nieraz już trudno coś znaleźć. Czas się z tym rozprawić, wiosna jest dobrym pretekstem.
A więc: uprościć. Nie stracić tego dystansu, Bogu dzięki za chwilę opamiętania.
Do bloga zajrzę w wolniejszej chwili,teraz wracam do moich bliskich - Janusia ma (prawie) zapalenie oskrzeli i antybiotyk. Chętnie opowiem potem coś o Sycylii - było bardzo pięknie.

niedziela, 11 marca 2012

jeszcze o Lublinie, za sprawą poetki


(okienko w Lublinie)

Dalej Julia Hartwig... przez kawał bezsennej nocy. Oto, co pisze o Lublinie, swoim rodzinnym mieście, u kresu wojny:

W Lublinie ostrzeliwali się jeszcze z piwnic ukryci tam Niemcy, z zamku wywożono na wózkach i wozach skrwawione zwłoki więźniów rozstrzelanych w ostatniej chwili przez wycofujące się wojsko

Czyli los, którego o ten przysłowiowy włos uniknął mój Dziadek

I dalej:

Lublin tamtych lat nie przypominał w niczym idyllicznego miasta mojego dzieciństwa, pełnego zarazem słońca i nieodgadnionych tajemnic. Opustoszałe podzamcze i okolice Bramy Grodzkiej straszyły pustką po wygnaniu stamtąd i wymordowaniu Żydów: stare miasto zostało odarte ze swojskiej egzotyki, zniszczone kamienice szczerzyły zęby pustą okien, zastraszające i wrogie. Wkrótce zabrano się, co prawda, do odnowienia lubelskiej Starówki, ale duch został z tych miejsc twypędzony tak skutecznie, że trudno się było w nich odnaleźć


Przypominając sobie naszą niedawną lubelską wycieczkę, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że duch nie do końca wrócił do tego miasta. Zwłaszcza te straszące pustostany bardzo sugestywnie ukazywały jakąś pustkę i brak, który do tej pory ciąży.

Podobnie, jak Ani, mnie także poetka przywiodła na pamięć fotografie swojego brata, Edwarda Hartwiga. Ciekawy jest, zresztą, jego wątek w książkowych wspomnieniach. Wyciągnęłam album, który mam jeszcze z rodzinnego domu pt. Pieniny ze starymi, czarno - białymi zdjęciami. Książka wydana w latach sześćdziesiątych, pół wieku temu. To zadziwiające i niezwykłe, tak nagle poszybować w przeszłość, trochę moją osobistą (bardzo lubiłam ten album oglądać jako dziecko), trochę w tę książkową. Trzeba się na nowo uczyć oglądać takie zdjęcia, przynajmniej niektóre z nich. Kępa zawilców w wiosennym lesie, w bieli i czerni. Na pierwszy rzut oka, przyzwyczajonego do zupełnie innej fotografii, kolorowej, ostrej jak żyleta (jakość reprodukcji pozostawia nieco do życzenia, ale pewnie takie były standardy i możliwości), nic na tym zdjęciu nie widać! Niepokoją ujęcia wykonane, najprawdopodobniej, z czerwonym filtrem, a więc prawie czarne niebo i rozjaśniona zieleń gór (oddana, oczywiście, jako bardzo jasna, opalizująca szarość). Zbliżają się niebezpiecznie do kiczu, ale to też raczej przez te wszystkie fotografie, które oglądałam PÓŹNIEJ, te "artystyczne" nieba i burzowe kontrasty na milionach zdjęć w prasie, reklamie, itp. PÓŹNIEJ również widziałam tysiące widoków ze słynną sosną na Sokolicy, najbardziej chyba obfotografowanym drzewie w polskim krajobrazie. Ale zachwyt pozostał: te rytmy w przyrodzie, pięknie uchwycone, ta gradacja szarości, ta czułość dla sielskiego krajobrazu. Zazdroszczę, Aniu, że miałaś okazję zajmować się np. takimi zdjęciami z bliska, dotykać je, oprawiać, gdy pracowałaś w Muzeum. Myślę, że to w ogóle mógłby być ciekawy wątek na jakiś wpis, jak wyglądała praca przy przygotowywaniu wystawy! Mnie by, w każdym razie, bardzo to interesowało.

sobota, 10 marca 2012

czytając



(okienko na Campo de'Fiori, Rzym)

Tabletka ibuprofenu powoli wydobywa mnie z ćmiącego bólu głowy, który narastał od rana. Nie lubię uciekać się do chemii, ale już widzę, że samo nie przejdzie, a coś bym chciała jeszcze napisać, poczytać, wydobyć się z tej mgiełki i sztywności w okolicach karku. Ale i tak to nic wobec koszmarów, jakie przeżywa nieraz koleżanka z migreną. Byłam przerażona, gdy usłyszałam listę objawów, w tym typowo neurologicznych, jakie migrenie towarzyszą. "Mój" ból głowy, niezbyt częsty, da się zbić lekami, na szczęście.
Tydzień był intensywny i miło - towarzyski, ale przewrotnie chciałam napisać o lekturach, które udaje mi się podczytywać, zazwyczaj wieczorem. Trafił wreszcie do mnie - dziękuję, Pani Małgorzato, za wskazówkę - "Dziennik" Julii Hartwig, opasłe tomisko wspomnień z ostatnich lat i retrospekcji z młodzieńczego pobytu w Paryżu.



Czytam z przyjemnością, bardzo lubię pamiętniki i wspomnienia. Szczególnie francuski okres poetki miło koresponduje z moim rozbudzonym niedawno frankofilskim sentymentem. Piękny język, wiele ciekawych przemyśleń, lekturowych wskazówek, rzeczy, o których nie miałam pojęcia (zawsze tak będzie). Paryż w czasie, gdy można było pójść na koncert młodego Menuhina, albo posłuchać w kawiarni wschodzącej gwiazdy Juliette Greco... W sumie dopiero zaczęłam czytać, więc za wiele jeszcze nie mogę powiedzieć o tej książce. Żałuję jedynie, że trochę dużo w niej polityki, autorka zapewne nie mogła się powstrzymać od komentowania na bieżąco wydarzeń i postaci w nich uczestniczących, nieraz bliskich znajomych. W formule książki - dziennika polityczne szczegóły z czasem tracą na znaczeniu i chyba się częściowo dezaktualizują, zresztą już dzisiaj pewne opisane wydarzenia są interpretowane inaczej dzięki temu, co zdarzyło się później. Jeszcze bardziej delikatna sprawa jest z ludźmi, politykami, którzy są w "Dzienniku" wymienieni z nazwiska. Autorka i tak jest powściągliwa i kulturalna w swoich opiniach, często podaje tylko fakty, które mówią same za siebie.
Nie jest, zresztą, żadną nowością w literaturze odwoływać się do osób żyjących, ile z tego już było skandali, afer i pojedynków. Ile również cennego fermentu, uczciwej walki na argumenty. Cenię zdrową krytykę np. literacką, która świadczy o zaangażowaniu i profesjonalnym podejściu do pracy, a którą teraz nie tak łatwo znaleźć w dobie podlizywania się i koniunkturalnego kadzenia sobie nawzajem, nie mówiąc już o pseudo "recenzjach", przepisywanych w internecie z portalu na portal. Pamiętam, z jaką zgrozą i podziwem zarazem czytałam w "Tygodniku" kiedyś, jeszcze jako nastolatka, translatorskie polemiki Barańczaka. Było to dawno, ale wrażenie niezatarte zrobiła na mnie ta bezlitosna, błyskotliwa logika, którą Barańczak ma i nie waha się użyć... Tak, krytyka oparta na solidnych podstawach to jest siła. Problem, gdy nie jest rzetelna, wymierzona w ludzi, a nie ich czyny, czy osiągnięcia, na przykład. Albo gdy atakowany nie ma się jak obronić. Myślę sobie teraz, że forma dziennika właśnie taką rzecz dopuszcza: bo to w końcu prywatne zapiski, kto je ma cenzurować, przecież nie autor podczas pisania? No, i jednak nie cenzor z ulicy Mysiej w Warszawie, żyjemy w wolnym kraju. Więc można wylać z siebie wszystkie swoje antypatie i urazy, kończąc w "Nocniku" Żuławskiego.

Myślę tu trochę też o innej książce, którą niedawno przeczytałam, o słynnych "Marzeniach i tajemnicach" Danuty Wałęsowej. Książka może się podobać, o ile nie traktuje się jej jak literaturę i nie szuka tego, czego w niej nie ma - bogatego języka, szerokiego oglądu. Jest raczej głosem, który wreszcie się przebił do publicznej świadomości w formie książki (bo dziś szalenie łatwo jest wydać książkę), skoro nie mógł się przebić w innej. Mam wrażenie, że "Marzenia i tajemnice" musiały wręcz powstać, bo pozytywny odzew, z jakim się spotkały - i to zarówno ze strony feministek, jak i matek-polek - świadczy o ogromnej potrzebie rozmowy o roli kobiet w historii i w rodzinie, o małżeństwie i miłości. Myślę, że dlatego to ważna lektura. Czyta się niezwykle szybko, mimo, że to gruby tom.

Ale ostatni rozdział pozostawił we mnie dziwne wrażenie, nawet jakby niesmak. "Ludzie na mojej drodze", taki był bodajże tytuł. I po kolei, wspominki o ludziach ze świata polityki, dobrze znanych z gazet i książek do najnowszej historii. Krótko, lapidarnie. "Tego lubię, tego nie lubię. Sympatyczny, nadęty, dziwny, ważniak." Czytałam i myślałam, po co to? Kogo to obchodzi, co autorka myśli o panu X? Czy ktoś ją podpuścił, czy sama chciała to napisać? To już nie było tylko trzymanie się faktów, tylko miejsce na własne sądy. Kto komu daje do tego prawo?
Cóż, ludzie zawsze będą pisać o ludziach, to temat najatrakcyjniejszy, kropka. Nie da się nikomu narzucić w literaturze dobrych manier, zresztą, kto miałby to zrobić w epoce relatywizmu wartości? Kolejne nieszczęście by z tego wynikło. Pozostaje tylko liczyć na poczucie smaku i wrażliwości, cechujące zapewne nieliczne, ale za to bardzo doborowe grono twórców.

niedziela, 4 marca 2012

mały słoneczny spacer...



(okienko u Kamedułów, Warszawa, Bielany)

... sobie zrobiliśmy dzisiaj. Metrem na drugi koniec Warszawy, potem tramwajem do Lasku Bielańskiego, który o tej porze wygląda tak:





Bardzo to malowniczo wygląda, chociaż prawie bez koloru. Pomyśleć, jak inny jest las w lecie, niby o wiele bogatszy, a jednak pozbawiony tej ostrości i dynamiki, jaką daje zderzenie linii pionowych i poziomych, ta gra drzew z cieniami.
Poszliśmy na mszę do Kamedułów, potem obejrzeliśmy obowiązkowo szopkę Wilkonia, koło której kręcił się bardzo kudłaty osiołek i kilka kotów, w tym jeden, biedak, bez ogona.







Słońce świeciło, jak widać, ale zmarzliśmy. Poszliśmy więc do tramwaju - i tu wyznam swoją słabość, ogromnie lubię jeździć tramwajem! Zwłaszcza takimi starego typu, których na szczęście jeszcze w Warszawie sporo. Pojechaliśmy sobie kawałek i zaliczyliśmy po drodze prawdziwy bar mleczny na Sadach Żoliborskich. Relikt z epoki. Dziewczynkom dałam historyczno - kulturowy background miejsca, były naprawdę zaintrygowane.
A potem jeszcze wpadliśmy w odwiedziny do naszego żoliborskiego przyjaciela, zwanego Wujkiem Antrykotem (pragnie pozostać anonimowy, jak sądzę :-) i było to arcyprzyjemne zakończenie dnia i zarazem rozpoczęcie następnego tygodnia. Oby szczęśliwego.

sobota, 3 marca 2012

zwykły - niezwykły dzień



(okienko w monastyrze Kazbegi, Gruzja)

Dzień domowy, dzień odpoczynku - sobota. Pranie, pieczenie chleba, prasowanie, Dorotka robi muffiny, Tomek pisze z mozołem swoja książkę. Słońce zupełnie niezwykłej mocy przyświecało nam przez cały czas. A mogło być inaczej. Mogło już nas nie być - o mały włos, jak to się mówi. W ostatniej chwili zobaczyłam pędzący na nas samochód, wrzasnęłam, Tomek zahamował. Żyjemy.
Nie mogę się oprzeć teraz myślom, co by było, gdyby. Czuję wdzięczność, może mam jeszcze coś do zrobienia na świecie. Ale trudno też nie pomyśleć, że byli tacy, którym się nie udało, którzy, po prostu, wyszli sobie rano z domu na zakupy i nigdy nie wrócili. Jak zrozumieć, kogo i na jakiej podstawie Bóg ratuje, a kogo nie. Nie można tego zrozumieć, to pierwsza odpowiedź.

Poza tym życie płynie w miarę spokojnie i bardzo pracowicie. Sutaszuję sobie dalej w wolnych chwilach, kolczyki ciągle jeszcze nie kwalifikują się na drugiego bloga, ale najważniejsze, że powolutku się uczę.

 
Posted by Picasa



Najbardziej podoba mi się w tej technice możliwość szaleństwa z kolorami, podobnie, zresztą, jak z filcem. Ale filc to już chyba pieśń zimowej przeszłości, jeszcze miesiąc, a będzie na niego za ciepło. Narobiłam się tych kulek sporo, przez całą zimę ukręciłam ich dobrze ponad sto, zazwyczaj oglądając przy tym filmy, czy słuchając muzyki. Był to bardzo miły czas i dobra energia, mam nadzieję, w kulkach pozostała.
Energia. Słowo - wytrych. Lubię je, chociaż zgadzam się z Terzanim, który stwierdził, że "gdyby [to słowo] zniknęło ze słownika, całe rzesze ludzi straciłyby pracę". Coś w tym jest, szczególnie, jeśli odnosić się do rozmaitej rasy uzdrowicieli, coach'ów, mistrzów duchowych itp.
Francuski z Kasią coraz bardziej mi się podoba. Czy uwierzycie, że wracają do mnie całe frazy wysłuchane z płyty w wieku ośmiu lat, których wtedy nie rozumiałam (bo nie były to komentarze do obrazków). Nie rozumiałam, a mimo to moja pamięć słuchowa je przechowała aż do tej pory, kiedy otworzyłam nową (niby) szufladkę na naukę francuskiego. Zaglądam do niej, proszę, niespodzianka, nie jest pusta! Umysł ludzki jest zdumiewający.