niedziela, 29 kwietnia 2012

wypadłam


 (okienko w Toledo, Hiszpania, cztery lata temu)

I znowu kompletnie wypadłam z blogowego grajdołka. W międzyczasie blogger zmienił KOMPLETNIE układ i wygląd pulpitu, ledwo się doszukałam miejsca, z którego można zamieszczać posty. Może to kogoś bawi, ja z trudem znoszę tego typu zmiany. Nawet przyzwyczajenie się do nowego telefonu to stres i wyzwanie. Zresztą, nowe nie znaczy lepsze, ot chociażby konwersja systemu bibliotecznego, jaką mieliśmy czas jakiś temu w pracy. Tak zwane ulepszenia.... Oczom nie wierzyłam, że można tak skomplikować i utrudnić życie.
W bibliotece ostatnio ruch nasilony, już średnio dwa razy więcej czytelników, niż przed zeszłoroczną przeprowadzką nas odwiedza. W sumie sympatyczni są wszyscy, bardzo w porządku, chociaż ostatnio trafiły się i trudne przypadki: napity i naćpany ex-więzień (odsiadka za pobicie), który przez dwie godziny intensywnie studiował polską literaturę romantyczną, pani z chorobą dwubiegunową w stanie lekkiej manii oraz dwie inne panie, zdrowe zapewne, ale absolutnie absorbujące swoimi osobami, mimo kolejki i pięciu minut do zamknięcia. Na koniec oświadczyły, że jako personel "wprowadzamy zamęt", cokolwiek by to znaczyło. Bardziej, niż kiedykolwiek czuję w takich momentach, że pracuję w sektorze usług, z naciskiem na źródłosłów "służba".
Wiosna przyszła znów jako lato, pięknie zielono tutaj dookoła, ptaki śpiewające jeszcze ciągle nie poddały się wronom i srokom. Niestety, uaktywniła się też okoliczna żulia, wysiadująca na niezwykle akustycznym pobliskim skwerku. Jakoś nie pojechali na ten długi weekend tam, gdzie wszyscy, czyli do Zakopanego na Krupówki. Zainwestowałam w stopery do uszu, ostatnio kupiłam je również Tomkowi. Aż mnie dreszcze przechodzą, gdy słyszę wieczorem charakterystyczny odgłos kapsli spadających na beton. Oraz kozi odgłos beczenia, u tego gatunku odpowiednika śmiechu. Wiem, nie mam dla nich litości (oni też nie mają), nazywam troglodytami, miotam przekleństwa. Jeśli się kiedyś stąd wyprowadzimy nagle, a niespodziewanie, to właśnie przez nocne hałasy. Chociaż, tak naprawdę, to gdzie ich nie ma? Na razie cisza, chociaż już wieczór, może będzie spokojnie. No, i zawsze telefon do straży miejskiej zostaje (w miarę skuteczna!).
 A z przyjemniejszych znacząco rzeczy: już zaraz wyjeżdżam do Hiszpanii, Ubocze przeniesie się na kilka dni do Caramby! Okazją jest pierwsza Komunia Marianny, mojej chrześniaczki. Niełatwo było wyżebrać urlop w tym okresie (każdy by tak chciał), ale udało się, byłam bardzo zdeterminowana. Nie mogę się już doczekać. Może się uda napisać coś z Hiszpanii?

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

zaczekać chwilę



(okienko w zamku w Gniewie)

Po wczorajszej jesieni - z szarym niebem i deszczem przez cały dzień - dzisiaj pojawiło się słońce. Trochę wszyscy odetchnęli z ulgą, ja również, chociaż w sumie lubię deszcz. Przynosi uspokojenie na jakimś takim bardzo pierwotnym, głębokim poziomie, jak kołysanie niemowlęcia albo miarowe cykanie ściennego zegara w dziecinnym pokoju, które pamiętam z bardzo dawnych czasów. Można pomyśleć, że świat zatrzymał swój karkołomny bieg. To, oczywiście, złudzenie, nawet w bibliotece nie było wczoraj taryfy ulgowej, czytelnicy przychodzą tłumnie niezależnie od pogody, właściwie niezależnie od wszystkiego. Czasem jest ich mniej, ale logika frekwencji pozostaje nieuchwytna, wyjąwszy bardziej nasilony zazwyczaj ruch na początku i w końcu tygodnia.
Dobrze się jest zatrzymać. Przypomina mi się tu książka nieżyjącego już pisarza, Bruce'a Chatwina. Do pewnego momentu w swoim życiu pracował na intratnej posadzie w słynnym domu aukcyjnym Sotheby's w Londynie. I pewnego dnia zniknął, zostawiając list: "Wyjeżdżam do Patagonii". Do końca swego życia podróżował i pisał. Największe wrażenie zrobiła na mnie jego książka poświęcona Australii Pieśni stworzenia (ang. The songlines, inny polski przekład tytułu: Ścieżki śpiewu). Czas w niej płynie zupełnie inaczej, niż w typowych podróżniczych publikacjach, u autorów spieszących, by "zobaczyć wszystko". Nie ma zorganizowanej wycieczki, jest podróż, trwanie, zmęczenie, czerwony pył okrywający twarze i ubrania, zawieszenie, bezruch. I tu nie mogę się oprzeć, by nie wspomnieć o innej ulubionej lekturze - Dzienniku z Wysp Aran i innych miejsc Nicolasa Bouvier'a, który, przebywając w Irlandii, właściwie większość czasu przechorował, nic nie zwiedzał, niewiele rozmawiał, a był w stanie oddać atmosferę i czas tego miejsca. Wielka klasa.
Bruce Chatwin przytacza pod koniec książki opowieść, która mnie zachwyciła i wróciła wczoraj, w deszczowy i "zawieszony" czas:

Biały odkrywca, chcąc przyspieszyć podróż, zapłacił tragarzom za kolejne forsowne marsze. Oni jednak, niemal już dotarłszy na miejsce, położyli bagaże i nie chcieli iść dalej. Nie pomogły obietnice dodatkowej zapłaty. Powiedzieli, że muszą zaczekać, aż nadążą za nimi ich dusze



piątek, 13 kwietnia 2012

ptasio, wiosennie, poświątecznie


Tydzień powielkanocny minął jak błysk. Wyjazd do Błędziszek ma zawsze ten sam skutek - całkowicie się wytrybiam z codzienności, wystarczą dwa, trzy dni, a już nie mogę uwierzyć, że jest gdzieś inny świat, w którym się spieszy :-) Jakoś tam daleko jest od wszystkiego. Tym razem było również zimno, nawet spadło trochę śniegu, padał też czasem deszcz, pogoda taka raczej przedwiosenna, bardziej marcowa, niż kwietniowa. A w Warszawie, koło biblioteki, widziałam już fiołki w rozkwicie!
 
Posted by Picasa


 
Posted by Picasa


 
Posted by Picasa


 
Posted by Picasa



Rano budzą nas śpiewem ptaki, bardzo ich tu dużo ze względu na bliskość lasu. Sikory, szpaki, kosy, drozdowate, nawet sójki się pojawiają czasem. Ale, jak słusznie zauważył kiedyś Jac, latem te ptaki znikają (jest ich zdecydowanie mniej), a pojawiają się za to stada srok i, co gorsza, wron. Mimo, że bardzo lubię ptaki, do wron mam stosunek raczej ambiwalentny, jakieś takie są ... drapieżne (widziałam, jak zamordowały wróbla!), te dzioby, szpony... A przy tym, jak na ptaki, wyjątkowo jakieś brzydkie, niechlujne, potargane. I to krakanie, wolę już sroczy terkot! Tymczasem okolica, gdzie mieszkam, to najwyraźniej teren sporny między stadem wron i srok, nieraz słychać, jak walczą o niego, wypłaszając się wzajemnie i, oczywiście, strasznie przy tym hałasując. Blisko naszego bloku rośnie szczególnie wysoka brzoza, takie drzewo sygnałowe dla ptaków: który się z czubka wydrze, tego teren (?). I wyobraźcie sobie to wronie "KRRRRRAAAAA", przez kwadrans bez przerwy, CODZIENNIE około szóstej pięć, rano, latem, kiedy możnaby się wyspać, bo nie ma szkoły.



(a to para miłych sierpówek, charakterystycznie pohukujących, na "naszej", niższej brzozie)

I jeszcze mała frustracja na koniec:
Ostatnie kilka dni przygotowywałam się do prowadzenia zamówionych miesiąc temu warsztatów i wykładu. O tym, że zostały odwołane, dowiedziałam się przez czysty przypadek, tknięta intuicją, by zadzwonić i potwierdzić szczegóły. I okazało się, że pani, z którą byłam umówiona, już nie pracuje, nie powiem, gdzie, by nie upubliczniać sprawy. Jeszcze nigdy mi się coś takiego nie przydarzyło, pracowałam przez ostatnie dni pełna parą, kosztem, wiadomo, nieugotowanych obiadów, rosnącej pryzmy do wyprasowania i nieodrobionego francuskiego. I taka sytuacja! Tkwiłam w szoku przez cały wczorajszy dzień, dzisiaj się otrząsnęłam, trudno. Może jeszcze coś z tego wyjdzie. Ale nadal nie mogę się wyjść ze zdumienia, że tak się załatwia (?) sprawy w poważnej instytucji!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Mazurek



Poproszona zostałam o przepis na mazurek. Moje ciasto jest dosyć proste, kruche, używam go także, gdy np. piekę babeczki albo słodkie niby-tarty. Nauczyłam się tego od mojej Mamy.

MAZUREK

Na ciasto:
1/2 kg mąki
250 g masła (najlepiej prawdziwego
2 łyżki smalcu (można dodać zamiast tego masło)
1/2 szklanki cukru
1 jajko
1 łyżka miodu

Masło (i smalec) posiekać z mąką, dodać utarte na kogel-mogel z cukrem całe jajko i łyżkę miodu. Zagnieść szybko, odstawić do lodówki na pół godziny. Rozwałkować, podsypując mąkę, uformować kształty mazurków (ja robię prostokątne), z części ciasta uformować wałeczki i obramować każdy z mazurków. Położyć na dużej, płaskiej i natłuszczonej blaszce, podziurkować widelcem, upiec w gorącym (ok 200 st) piekarniku, ale krótko, żeby mazurki nie zbrązowiały i nie przypaliły się.

Masa kajmakowa

Mama robiła ją zawsze tradycyjnie, z mleka, cukru i masła. Ja robię prościej: gotuję mleko skondensowane słodzone w zamkniętej puszce przez jakieś 3 godziny, studzę, otwieram - kajmak gotowy. Można też kupić już zrobioną masę, albo nawet stopić krówki z odrobiną mleka, a wystudzona masę zmiksować z miękkim masłem. Ale podam oryginalny przepis:

2 szklanki mleka
szklanka cukru
1/2 kostki masła

Mleko z cukrem i wanilią gotować na małym ogniu aż zgęstnieje (długo!!!! bardzo!!!!), mieszając ostrożnie łyżką, by się nie przypaliło. Gdy będzie gęste, ostudzić. Osobno utrzeć na puch masło i dodawać, stale miksując, po łyżce ostudzoną masę mleczną, aż się połączą wszystkie składniki.
(gdyby się zwarzyło - łyżka dobrego alkoholu powinna uratować sytuację, ale nam się to nie przytrafiło nigdy).

Mazurki można upiec na kilka dni wcześniej. Dekorować masą i bakaliami (jaka przyjemność!). Bardzo smaczne.



(Nasze mazurki - fotografia z zeszłego roku. Tegorocznych jeszcze nie dekorowaliśmy)

Wszystkim Czytelnikom życzę dobrego przeżywania Świąt Wielkanocy, odpoczynku, refleksji i wielkiej radości!

środa, 4 kwietnia 2012

Smak Wyspy




("okienko", Valle dei Templi, Agrygent)

Kto ciekawy - to jeszcze piszę o Sycylii. Moi domowi ludzie wyjechali dzisiaj do Błądziszek, ja niedługo już do nich dołączę. Upiekłam już mazurki i zrobiłam sernik, a dzisiejszy wpis wyszedł mi kulinarny, nawet z przepisem :-)

Smaki, zapachy, kolory Sycylii...
Tylko migawki, bo przecież nie da się tego opisać po zaledwie tygodniowym pobycie.
Podróżując, próbowaliśmy różnych rzeczy, najczęściej tego, czym nas częstowali miejscowi ludzie.
Jedną z najbardziej charakterystycznych potraw w tej części Sycylii są arancini; wbrew nazwie to wcale nie pomarańcze, a kulki z ryżu, nadziewane (najczęściej mięsem, ale także warzywami, pomysłów jest tyle, co lokalnych tradycji) i obsmażane na oliwie. Arancini mają już swoje miejsce w literaturze, ja dowiedziałam się o nich za sprawą opowiadania "Pomarańczki komisarza Montalbano" Camilleriego. Próbowaliśmy, dobre są i sycące.



Caponata. Znana także i u nas charakterystyczna słodko-kwaśna mieszanka warzywna, podawana z chlebem jako przystawka (ale równie dobrze smakuje jako sos do makaronu, wypróbowałam, zaproszony Włoch z Neapolu zaaprobował).
Robi ją się tak:

CAPONATA

4 łyżki oliwy z oliwek
2 łodygi selera naciowego, pokrojone w plasterki
2 czerwone cebule pokrojone w krążki
pół kilo bakłażanów posiekanych w kosteczkę
1 ząb czosnku
5 pomidorów bardzo dojrzałych, najlepiej tych podłużnych
2 łyżki octu winnego (z czerwonego wina)
1 łyżka cukru
3 łyżki zielonych oliwek
2 łyżki kaparów, najlepiej z soli (a nie z octu)
posiekana natka

1. Oliwę rozgrzać na patelni, wrzucić seler, cebulę, dusić mieszając 5 min. Dodać resztę oliwy i bakłażany. Stale mieszając, dusić dalsze 5 min.
2. Dodać posiekany czosnek, pomidory, ocet, cukier, dobrze wymieszać, przykryć, dusić 10 min na małym ogniu.
3. Wrzucić kapary i oliwki, zamieszać, doprawić. Ostudzić pod przykryciem, posypać pietruszką, podawać z pieczywem typu ciabatta.
Smacznego.

Gdy bawiliśmy na Wyspie, był akurat sezon na karczochy które odkryłam dla siebie jeszcze w Rzymie. Pamiętam, jak bałam się pierwszy raz je przyrządzać: co im obciąć, by to, co zostało, było jadalne? W końcu opanowałam dwa sposoby , oba wyśmienite. W Caltanisetcie nasi gospodarze podali nam frittatę (rodzaj omletu) z karczochami. Bardzo dobre.

Pizza. To, oczywiście, żadna nowina kulinarna, ale sami Włosi nadal pizzę bardzo lubią, sporo o tym pisałam jeszcze z Rzymu, więc nie będę się powtarzać. Mówi się nawet czasem "wpadniemy razem na pizzę", podobnie, jak u nas "wpadniemy na kawę", czyli: spotkamy się niezobowiązująco na mieście i coś przekąsimy.

Lody. W końcu właśnie na Sycylii je wymyślono, wykorzystując śnieg z Etny, który, jeszcze w czasach rzymskich mieszano z sokami owocowymi, uzyskując rodzaj dzisiejszego sorbetu, czy granity. W Italii lody sprzedaje się nie na kulki, ale w rożkach, nakładane specjalną łopatką. Najmniejsza porcja odpowiada nieraz 3 naszym kulkom! Można nie dać rady! Dzieciom wszystko się zaraz topi w ręku i kapie na ubranie, brrr. Mnie taki deser nie raz zastąpił obiad w upalny dzień, kiedy i tak nie da się nic gorącego przełknąć.

Cannoli, chyba najbardziej znane sycylijskie ciastka, wbrew pozorom bardzo smaczne: coś jakby nasze rurki z kremem, tyle że z ciasta zbliżonego do tego na faworki; rurki się smaży w głębokim tłuszczu, a napełnia masą z ricotty, miałkiego cukru i bakalii, z dodatkiem esencji z kwiatów pomarańczy. Każdy region ma swoje lokalne tajemnice. A tu filmik, na którym komisarz Montalbano i doktor Pasquano - obydwaj wielcy smakosze - jedzą cannoli.



(naprawdę dobre: cannoli, zdjęcie z sieci)

I oczywiście: tradycyjne arabskie słodycze, niezwykle słodkie i, przede wszystkim, piękne! Arabom zawdzięcza Sycylia wiele, począwszy od poezji, architektury, medycyny, itp. na uprawach skończywszy: to właśnie oni implantowali na tereny Wyspy takie rośliny, jak agawy, opuncje czy cytrusy! Trudno sobie, zresztą, wyobrazić Sycylię, ba, całą Italię, bez pomarańczy, cytryn, limonek, bergamotek. Podobnie, jak bez pomidorów. A arabskie ciastka robione są z marcepanu, w kształtach rozmaitych owoców, we wszelkich możliwych kolorach. Migdałowce, jak już pisałam, uprawiane są na Sycylii i wykorzystywane powszechnie, marcepan jest więc tam niezwykle popularny. Każda część migdałowca znajduje jakieś zastosowanie, może zostać użyta do produkcji olejków, esencji migdałowej, kosmetyków, a nawet jako drewno na opał...







(owoce z marcepanu na wystawie cukierni w Taorminie)

Pistacje. Raj dla mojego męża, który je uwielbia. Stwierdził, że te z Wyspy mają inny smak, bardziej wyrazisty, niż te, które konsumował namiętnie do tej pory. Zasadniczo słodycze sycylijskie są zdominowane właśnie głównie przez orzechy pistacjowe, migdały i miód. Ten ostatni można znaleźć w różnych smakach, także takich bardziej dla nas egzotycznych, jak na przykład miód z chleba świętojańskiego, eukaliptusa, kwiatu pomarańczy (w Rzymie kosztowałam kiedyś miodu z kasztanowców: jest gorzkawy! Dzieci go nie lubiły).

I wreszcie ciastka, które dostaliśmy na drogę od przyjaciół z Modiki: nazywają się mpanatiglie i są charakterystyczne właśnie dla tego miasta. Takie pierożki z kruchego ciasta, ze słodkim nadzieniem. Nie byłoby w nich nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że do farszu dodaje się ... mięso! Nie czuć go właściwie w smaku, ale ponoć jest niezbędnym składnikiem.



(mpanatiglie)

Czekolada z Modiki. Rzecz absolutnie unikatowa, nawet biorąc pod uwagę poważne podejście Włochów do tradycji wyrobów czekoladowych (o czym kiedyś wspominałam tutaj. W Modice kultywuje się starodawną metodę otrzymywania czekolady na zimno, poprzez ucieranie miazgi kakaowej z cukrem, bez emulgatorów, obcych tłuszczów, itp. Otrzymany wyrób to tabliczka krucha, chropawa i niejednorodna w konsystencji. Kosztuje się ją w specjalny sposób: nie tyle gryząc, co rozpuszczając w ustach maleńkie kawałki. Gdyby się gryzło, nie poczułoby się właściwie smaku! Za to chrupie wtedy śmiesznie cukier. Powolny sposób jedzenia czekolady przypadł mi do gustu - ma w sobie coś z kontemplacji, z braku pośpiechu.

niedziela, 1 kwietnia 2012

"udowodnij, że nie jesteś robotem"

 
Posted by Picasa


Miałam ostatnio problemy techniczne z wpisem, zagłębiłam się więc w szczegóły, jakie oferuje pulpit nawigacyjny Bloggera. Przy okazji odkryłam, że niektóre Wasze komentarze trafiły do spamu, o czym nie miałam pojęcia. Przywróciłam je więc do publicznego oglądu, przepraszam za zamieszanie moich Czytelników. Co za świat, maszyny rządzą! I jakie to-to podejrzliwe: gdy ja chcę coś u kogoś komentować, sprawdza mnie, każąc mi przepisywać ledwo czytelne kody ("udowodnij, że nie jesteś automatem"). Nie wiem, czy Was też o to pytają na moim blogu, ja, w każdym razie, żadnych komentarzy nie usuwam, chyba, że na wyraźną prośbę ich autorów.

I dalej Sycylia, w odcinkach, z braku czasu:

Pociągi

Planując wyjazd na Sycylię ustaliliśmy, że nie będziemy pożyczać samochodu, tylko, na zasadzie full immersion spróbujemy się poruszać koleją. Uwielbiam pociągi, spędziłam w nich niemal pół młodości. Tymczasem rozczarowanie: i Sycylię dopadło już to, co dzieje się z koleją także w Polsce i całej Europie: marginalizacja prowincji przez odcinanie linii kolejowych i autobusowych, podobnie, jak zamykanie małych szkół, poczt, bibliotek. Pokasowane zostały pociągi na krótkich trasach, na Sycylii zamiast tego funkcjonuje jednak, nawet całkiem sprawnie, komunikacja zastępcza autobusowa. Czasem jeszcze jakiś pociąg jeździ, ale z częstotliwością raz, dwa razy na dzień, w porach uniemożliwiających zobaczenie czegokolwiek. Gdy się ma tylko tydzień przed sobą, szkoda go spędzać na dworcu kolejowym. Swoją drogą, dworce to dla mnie także część podróżnego etosu, ale bez przesady.
Jeździliśmy więc przeważnie autobusami, chociaż koleją też się jednak parę razy udało. Nic tym autobusom nie można zarzucić, wygodnie, szybko, ale jakoś inaczej, smrodliwiej, i hermetyczniej zarazem. Zwłaszcza, że tradycyjne szlaki kolejowe na Sycylii (i właściwie w większości Włoch) są szalenie malownicze, często wzdłuż morza. Szczególnie na jedną trasę mieliśmy ochotę już dawno, odcinek Ragusa - Modica, gdzie w sezonie ciągle jeszcze kursuje Treno Barocco, zabytkowy pociąg - muzeum, przemierzający przepiękną Val di Noto. Szczegóły widać na filmiku, na którym Luca Zingaretti (odtwórca roli komisarza Montalbano i doskonały włoski aktor) opowiada o mijanych miejscach. Gdy przyjechaliśmy do Ragusy, okazało się, że muzealny pociąg jeszcze nie kursuje, pojechaliśmy więc zwyczajnym, jednowagonikowym spalinowym (na odcinku tym nie ma trakcji).


(czekając na pociąg do Modiki, Noto)



(stacja Taormina - Giardini położona jest nad samym morzem)

I jeszcze jedna kolejowa kolejowa scenka: wieczorny pociąg z Taorminy do Messyny, przez Katanię. Zapowiadają opóźnienie najpierw godzinne, potem coraz dłuższe. No, nic, czekamy, uciekają ostatnie autobusy, ale jesteśmy twardzi, chcemy pociągiem! Wraz z nami czeka jeszcze grupka ludzi, niespiesznie, żartując, paląc (nigdzie się nie pali tyle, co na Sycylii!). I znów potwierdza się nasza obserwacja o dziwnej umiejętności czekania wśród Włochów: zazwyczaj prędcy i popędliwi, w kolejkach zachowują się normalnie, czyli spokojnie. Wydaje się, że w przeciwieństwie do nas, nie mają poczucia utraty czasu - oni go ciągle mają w jakiś sposób. Gadają, dzwonią do znajomych, zawierają znajomości, gapią się, palą. Ostatecznie opóźnienie naszego pociągu sięgnęło dwóch i pół godziny, w tym przydarzyły się jeszcze kilkakrotne zmiany peronu, mylne informacje wyświetlane na tablicach i podawane przez głośniki. Obsługa na stacji nie wiedziała nawet, czy pociąg w ogóle przyjedzie. Włosi chichotali, ciągnąc po schodach walizki (nie było windy). "Bawią się z nami w chowanego?" - komentowali rozbawieni. Jedna pani tylko skomentowała to, używając epitetu imbecili, ale też jakoś bez zaangażowania. Kiedy pociąg wreszcie przyjechał i chcieliśmy do niego wsiąść, poinformowano nas, żebyśmy zmienili peron i dalej czekali, bo skład będzie robił manewry. I tu jeden facet nie zdzierżył. Cisnął torbą o ziemię i wybuchnął niecenzuralnie, odkrywając przed nami swoją tożsamość narodową: "K...a jeb...a! Różnica kultur, ot co.