środa, 30 maja 2012

Będąc młodą bibliotekarką...

...przyszedł do mnie czytelnik.... Jako że miesiąc bez kar teraz mamy, frekwencja wzrosła znacznie. Niby nie duże są te kary (10 groszy za dzień przetrzymania za jedną książkę), ale ludzie potrafią sobie zebrać nawet i 500 złotych, nie oddając pięciu pozycji przez kilka lat. Przepisy się mają zaostrzyć, windykatorzy już ostrzą zęby, więc czytelnicy przychodzą tłumnie. Ciekawe jest obserwowanie ludzkich zachowań przy tej okazji.
Większość przychodzi skruszona, przeprasza, dziękuje za anulowanie kary, obiecuje poprawę. Niektórzy przysyłają kolegów (stary numer), którzy twierdza, że tylko oddają, że nic nie wiedzą. Nota bene, nie odbierają też telefonów, albo mówią: "pomyłka", gdy się dzwoni z prośbą o szybki zwrot. Oddają brudne, zalane i przetrzymane trzy lata książki dając nam do zrozumienia, że "i tak dobrze, że oddają" (bo mogli by nie?). Po siedemdziesiątym przypadku można poczuć się zmęczonym. Zwłaszcza, gdy trafi się ktoś taki:
Wschodzi dziewczę kilkunastoletnie, guma w ustach, nonszalanckie spojrzenie. Wyjmuje książki, kładzie na biurko i cedzi wolno:
- Oddaję, bo ponoć jest amnestia i nie zapłacę kary.
Ne zdzierżyłam lekko i pozwoliłam sobie na małą złośliwość:
- Chyba nie tylko dlatego pani oddaje, miejmy nadzieję, te książki należą do biblioteki.
Mój sarkazm spłynął po niej jak deszcz po szybie, chyba nie załapała w ogóle.
- To co, nie zapłacę? - żuje wytrwale dalej. - Bo specjalnie musiałam tu jechać, kurde.
Nie ma: przepraszam, nie ma refleksji żadnej. Ciekawa jestem, dlaczego własność publiczną traktuje się jak ziemię niczyją. O nieoddanych książkach się zapomina i jakoś nie pasuje do tego słowo "kradzież". Był kiedyś taki czytelnik, który wręcz oburzał się przy prośbach o punktualny zwrot argumentując, że przecież płaci podatki i to są tak naprawdę jego książki! Ciekawe.

niedziela, 27 maja 2012

Szlachetne zdrowie...

 
Posted by Picasa
Od miesiąca choruję, niestety, stąd mniejsza aktywność na blogu. I nie tylko może stąd, zawsze maj był dla mnie miesiącem, kiedy najłatwiej było porzucać różnego rodzaju zobowiązania i przyzwyczajenia, jako że wakacje już wiszą w powietrzu. I potrzeba, by "urwać się", zmienić coś, a coś zostawić... bardzo silna. W zeszłym roku jakoś tak o tej porze właśnie (a może trochę później) przestałam pisać, chociaż przecież działo się, i to sporo.
Tymczasem zmagam się z własną słabością cielesną - w ostatnim miesiącu pochłonęłam więcej lekarstw, niż przez ostatnich dziesięć lat, w tym antybiotyki i sterydy wziewne. Niedawno do chorowania włączył się Tomek. Wino, które przywiozłam z Hiszpanii, ciągle stoi nietknięte, bo kubki smakowe mamy porażone lekami i zamulone przeziębieniem, za to już używam, a jakże, innych przywiezionych z Hiszpanii dóbr, jak doskonałej oliwy (prezent od Ani), wędzonej papryki sproszkowanej (pimenton de la vera), którą przyprawiłam dzisiejsza pieczeń, a także, last but not least, luksusowych cieni do powiek Lancôm'a (nie ma to jak pójść z Anią na zakupy!).
Oto jeszcze kilka recuerdos (jakie to piękne, eufoniczne słowo!) z mojego wyjazdu. Oprócz Madrytu, o którym wspominałam i Albacete, gdzie mieszkają moi gospodarze, miałam okazję zobaczyć Chinchillę, małe miasteczko na pobliskiej górze, z imponującym widokiem na kastylijską równinę. Mój mąż widział ją już podczas pierwszego naszego pobytu, ja wtedy, tradycyjnie jak widać w w Hiszpanii, leżałam chora. W sumie doskonale się złożyło, miałam teraz piękną wycieczkę. Niespokojne niebo ze spektakularnymi chmurami doskonale dopełniło pejzaż. Miasteczko wyglądało trochę jak wymarłe, może z powodu pogody i wiatru, bo przecież żyją tam ludzie. Wstąpiliśmy do jaskini - baru, a potem do biblioteki miejscowej (na moją prośbę - o bibliotekach zrobię kiedyś osobny wpis!). Zatem ludzie są, ale jakaś taka cisza, sypiące się tu i ówdzie dachówki, "włoskie" pejzaże z dachami, melancholia w powietrzu. Własnie, dużo tam powietrza, przede wszystkim, jak w całej Kastylii, którą widziałam, pagórki, przestrzeń, dalekosiężna melancholia. Nie dziwię się, że ten kraj wydał Don Kichote'a...
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa

środa, 16 maja 2012

mieszkam sobie...

(okienko w Cieszynie)
Nieustający już od trzech tygodni kaszel okazał się symptomem przewlekłego zapalenia zatok. Dostałam kilka dni zwolnienia i antybiotyk, siedzę sobie więc w cichym domu, z padającym deszczem za oknem. Miło... Chyba potrzebuję tego zwolnienia, w zeszłym tygodniu działo się sporo, do zwykłego rytmu dołożył się mazurkowy festiwal (udało się nam dotrzeć zaledwie na pół koncertu - ale za to jakiego - i na targowisko instrumentów). No, i targi książki, bardzo udane.Jako bibliotekarz dostałam wejściówkę, bardzo sympatycznie:-). Na wyjazd integracyjny z pracy nie zdołałam już pojechać. Teraz kaszlę i otulam się, czym mogę, za oknem deszcz... A jeszcze parę dni temu było tak ładnie, słonecznie i bzowo:
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
(nasza jadalnia - duży pokój, dwa z trzech obrazków malowała Ania, lampę wyrzeźbił w lipowym drewnie mój Tata...)
I jeszcze kilka "martwych natur" z naszej kuchni (do tej pory jakoś nigdy nie pokazywałam Wam, jak mieszkam):
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
(jutro zrobię crumble z rabarbarem)
 
Posted by Picasa

wtorek, 8 maja 2012

Caramba, byłam w Carambie!



 


Posted by Picasa



Wróciłam z Hiszpanii. Jakie to jednak niezwykłe, w trzy godziny trzy tysiące kilometrów, inny świat, chociaż ludzie ci sami, te same problemy ( i nie myślę tu wcale o kryzysie, o którym na Półwyspie Iberyjskim mówi się znacznie częściej i więcej, niż u nas). Przywitała mnie ściana zieleni za oknem, zupełnie, jakbym mieszkała w parku. Po widokach pustynnej Kastylii - La Manchy, o tej porze roku i tak czerwono-zielonej, ale bezdrzewnej - to całkiem miłe przywitanie :-)
W Hiszpanii przeżyłam kilka intensywnych dni. I nocy też, bo do późna rozmawiałyśmy z Anią, nie mogąc się nagadać. Przypomniały mi się nasze pierwsze rozmowy, dawno temu, ponad godzinne wiszenie na telefonie, gdy odkryłyśmy, że łączą nas trudne sprawy i podobne cierpienie. To już dawno minęło, ale przyjaźń została. Bardzo dziękuję, Aniu i Michale, za zaproszenie i gościnne przyjęcie!
Gdy wyjeżdżałam, w Polsce panował upał, Tomek donosił z M., gdzie się zaszył z dziećmi, o prawdziwie letnim odpoczynku. Już w samolocie ostudziła mnie mocno informacja o temperaturze 12 stopni w Madrycie i przelotnych deszczach. Cóż, nie ma to jak majówka w Hiszpanii. Ale w sumie co tam pogoda, jechałam do przyjaciół, a reszta zwykle się sama układa.
Z samolotu całkiem sporo widać, zwłaszcza kolejne pasma górskie pokryte śniegiem wyglądają imponująco. Świadomość, że przemierzam właśnie pół Europy, bardzo mi się spodobała, podobnie było, gdy jechaliśmy z dziećmi do Italii na rok, tylko tam trwało to zdecydowanie dłużej. Myślę sobie teraz, że jestem zdecydowaną miłośniczką mojego kontynentu, jakoś mnie nie ciągnie, póki co, w nieznane tropiki. Oczywiście, jeśli do Europy zaliczyć Gruzję i Armenię, i jeszcze może kilka miejsc :-)
A w Madrycie...
...przeszłyśmy się z Anią po centrum miasta. Zobaczyłam z tego tyle, ile miasto zdecydowało się pokazać komuś, kto ma tylko dwie godziny na oglądanie. Twarz deszczową i słoneczną, ulice wielkomiejskie, budowle jak w Nowym Jorku. Dużo jasnej, monumentalnej architektury, zieleń i fiolet (bzy, glicynie). I obiecujący gmach muzeum Prado, zamknięty tego dnia z powodu święta pracy. Nieśmiało zamarzyłam, że znajdę czas w niedzielę przed wylotem, by tam zajrzeć. Co się spełniło (dziękuje, Michale).


 
Posted by Picasa



 


Posted by Picasa



 


Posted by Picasa



 


Posted by Picasa

 


Posted by Picasa

 


Posted by Picasa



Albacete, gdzie moi przyjaciele mieszkają, nie zmieniło się zupełnie, nie licząc nieustannej  roszady sklepów i drobnych inwestycji, raz po raz zamykanych z powodu kryzysu. Ach, nie ma już sklepu, gdzie kupiłam bluzkę z dekoltem z koronki i rękawami jak ze snu (do tej pory ją noszę!), gdy byliśmy tu przed czterema laty... Mimo to ludność nadal należy do zamożnego mieszczaństwa, przyzwyczajonego do luksusu. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie, obserwując ulice, co czyniłam z przyjemnością. Jestem wierną czytelniczką Caramby, bloga Ani. Miałam więc teatr życia jak na dłoni, gdy Ania dyskretnie mi pokazywała protagonistów jej opowieści. Nieprzytomne spojrzenie Tęczowego Rowerzysty, żywotny Bawarski Diabeł, jego mama, producentka oliwy (dostałam dwie butelki!), koleżanki Marianny... Cała galeria. I wszyscy jakby się umówili, gdy wychodziłyśmy na spacer, trudno się oprzeć wrażeniu, że że nie grają w jakiejś sztuce napisanej przez Anię... której i ja stałam się na chwilę bohaterką...
Uroczystość komunijna była piękna i pełna prostoty, tak ważnej, by nie utonąć w zalewie rzeczy dodatkowych i zbędnych. Marianna wzruszona i skupiona, śliczna w sukience z lnu z pasem wyhaftowanym przez Anię. My też piękne, chociaż z mocno podkrążonymi oczami, ja kaszląca jak gruźlik (drugi raz w Hiszpanii i znowu chora). Obawiałam się przedtem, że mieszczański dress code w Albacete będzie zbliżony do tego z pałacu Buckingham, czyli w skrócie: perły i kapelusze. Z pewnym więc stresem podeszłam do kwestii swojego własnego stroju. Dotychczas odnajdywałam się w podobnych sytuacjach w paradygmacie szara mysz ekologiczna, czyli lniana sukienka plus dodatki. Ale do Hiszpanii kupiłam sobie króciutką sukienkę w kolorze stonowanego różu, do tego zaś ... pantofle na obcasie ze ślubu cywilnego sprzed piętnastu laty, prawie nie noszone, w bardzo modnym obecnie fasonie... Wygadałam się? Cóż...
A potem poszliśmy do restauracji na obiad, na co cieszyłam się bardzo już przed wyjazdem: mogłam skosztować typowych potraw z regionu w luksusowej wersji. Wnętrze rustykalne, tłumy niepomnych kryzysu manchegos świętowały tam komunie, urodziny i zapewne złote wesela. Ania na swoim blogu sfotografowała wszystko, ja się zajęłam jedzeniem, nie po raz pierwszy zauważyłam, że aparat fotograficzny alienuje człowieka z otoczenia, a z Nuestro Bar alienować się nie chciałam absolutnie...
I jeszcze była wycieczka do Chinchilli, wizyta w publicznej bibliotece w Albacete, no i Prado w niedzielę, ale dzisiaj już nie dam rady. Kaszlę dalej, a teraz właściwie to niby piszę tekst na zamówienie do płyty, tylko jakoś mi tak samo się zaczęło to blogowanie...