na uboczu
niedziela, 28 października 2012
otwieram lufcik, wyglądam na chwilę...
Nie pisuję ostatnio, rzadko zaglądam, rzadko bywam... Wybaczcie, jestem znów na emigracji wewnętrznej, bardzo mi teraz to potrzebne. Napiszę tylko, skoro już tu jestem... że wszystko u nas dobrze. Wykład się udał, a zarobioną kasę zainwestowałam w szmaragdowy żakiet Benettona, très chic. Może współpraca ułoży się dalej, zobaczymy, z korzyścią nie tylko dla rozwoju wiedzy, ale i dla mojej prezencji:-)Tomek jest na etapie korekty, zdecydowanie wciągające zajęcie, z tego, co widać, ale już, na szczęście, nie do porównania z tym wcześniejszym stresem towarzyszącym pisaniu. Wieczorami, gdy jest wolna chwila, oglądamy filmy Bergmana i pozostajemy na resztę czasu pod wrażeniem. "Jesień z Bergmanem" okazała się wspaniałym pomysłem. Zimą może Kurosawa?... A niedługo jedziemy sobie do Berlina, odpocząć po tym Tomka pisaniu i pozaglądać w stare kąty. Mam nadzieję, że zastaniemy tam jeszcze melancholijną jesień, a nie zimę, jak wczoraj i dzisiaj w Warszawie...I tyle na dzisiaj.
sobota, 13 października 2012
jesiennie
(Caspar David Friedrich: Kobieta przy oknie)
Wróciłam przed południem z miejscowego targu, zwanego bazarkiem "Na dołku". Potęga. W soboty i niedziele można tu kupić wszystko, ja dzisiaj przyszłam do domu ze śliwkami węgierkami na spóźnione nieco w tym roku powidła. Ale przespacerowałam się po całym targu, a tam, poza bogactwem owoców, warzyw, miodów, chleba wszelkiej maści, także starocie. Piękne książki dla dzieci z ilustracjami z mojego dzieciństwa, kubki i filiżanki jak z imienin u cioci w latach siedemdziesiątych obok pięknej porcelany w niebieskie wzorki, którą bym może i kupiła, gdyby nie wiersz Barańczaka "(...)jeśli porcelana..."... No, i gdzie to trzymać potem w domu? Pozwoliłam się jednak na chwilę zauroczyć atmosferze bazaru, ludzkie typy są tu tak ciekawe, niektóre jakby wyjęte z przedwojennego Kercelaka, inne wprost przeciwnie, starsze panie, na przykład, uszminkowane, w idealnie dopasowanych dżinsach i czółenkach z klamerką. I jesienne kwiaty, wrzosy, astry, drobne chryzantemy, mieczyki. Dołączają do nich już zimowe cyklameny. Pachnie też jesienią, wędzonymi w dymie szynkami i grzybowym runem leśnym.Plejady to gwiazdozbiór już październikowy(...)Nie da się ukryć. I pięknie jest.Ostatnio nie zaglądam prawie do blogów, czasu znowu mniej, jakiś teksty na ostatnią chwilę poza normalnymi obowiązkami na linii dom-praca. Warsztaty z wykładem, które tak boleśnie niespodziewanie zostały odwołane na wiosnę, dojdą do skutku w najbliższą środę, więc pilnie się przygotowuję i do tego.I breaking news z ostatniej chwili: Tomek skończył pisanie książki. Jeszcze dużo roboty przed nim, ale najtrudniejsza, koncepcyjna cześć zadania - wykonana!
niedziela, 30 września 2012
pogięło mnie
... Naprawdę, pogięło. Nie mogę się schylić, ani za bardzo wyprostować. Miewałam tego typu kłopoty czasami, ale odkąd nie chodzę regularnie na pilatesa (czyli od wakacji), zdarza się częściej. Znowu zacznę chodzić na zajęcia, ale, póki co, mam ograniczona ruchomość. A wszystko przez karton z książkami, który niebacznie przeniosłam w bibliotece. Albo przez powtarzany 120 dziennie ruch wyciągnięcia się nad biurkiem w stronę książek, które trzeba potraktować czytnikiem. Nie wiem sama.Ostatnimi dniami pogoda była śliczna, wybraliśmy się więc na wycieczkę do Nieborowa i Arkadii, znanej wycieczkowej podwarszawskiej mety, absolutnie jednak zasługującej na obejrzenie. Oboje z Tomkiem bywaliśmy tam zawożeni przez naszych rodziców w dawnych czasach na weekendowe wypady... I wczoraj zawieźliśmy i my nasze dziewczynki, a i sami przy okazji powłóczyliśmy się po jesienniejącym parku, obejrzeliśmy piękną rezydencję, aż cud, że nie zmiecioną przez wojnę, z rzymskimi pamiątkami, jakże dziwnie wyglądającymi w mazowieckim kontekście. W ogóle, Mazowsze nie jest naszą ulubioną stroną świata, niestety. Jeżdżąc po Polsce nie mogliśmy się nadziwić nieraz, że wszędzie jakoś tak ciekawiej, bardziej pagórkowato, zabudowa z charakterem, podwórka zadbane, a tu... Plaskato aż po horyzont, wszędzie pola, klockowate domiszcza bez charakteru wśród nudnych pól, podwórka zawalone gratami, węglem, i czym popadnie. Czytam właśnie teraz "Trociny" Krzysztofa Vargi, ten to się dopiero przejechał po Mazowszu, przejechał się, zresztą, po wszystkim, po czym chciał. Ja nie aż tak, nie aż tak... ale chwilami jakaś część mnie chichotała z uciechy i satysfakcji, że ktoś pewne rzeczy dosadnie nazwał, chociaż przesadził i prowokował, ale jednak.Nie identyfikując się z bohaterem "Trocin", cynicznym i zrezygnowanym pięćdziesięciolatkiem, szukam czasem piękna wśród buraczanych, mazowieckich pól. Mam swoje ulubione "strony", jak u Prousta. Może jeszcze kiedyś napiszę o swoich ulubionych miejscach, jak chociaż o Stawisku, gdzie byłam z przyjaciółką w ostatni bardzo ciepły dzień na początku września, taki jeszcze prawdziwie letni. Albo o Emowie, gdzie zawiózł nas kiedyś Tomek (to jego ulubione strony). Kilka miejsc czeka na odkrycie. Trochę nam pomaga w tym przewodnik po regionie ze znanej serii "Polska niezwykła" wydawnictwa Demart. Korzystaliśmy z tych książek podróżując po Śląsku (co opisałam ze trzy lata temu jeszcze chyba na poprzednim blogu) i rok temu, jeżdżąc wzdłuż wybrzeża Bałtyku (czego nie opisałam, bo zawiesiłam wtedy blogową działalność).Kilka zdjęć z wycieczki:
(Fragment biblioteki, a na półce Statuty Łaskiego, najstarszy polski druk)(NON SEDEAS SED EAS - nie siadajcie, lecz idźcie! - tak głosi napis na ławeczce w przedpokoju do pałacu Radziwiłłów!)(ja z dwójką dziewczynek chętnych do zdjęcia)
niedziela, 23 września 2012
Domowo
Zły wirus męczył nas przez cały tydzień i nie puścił do tej pory. Zupełnie jak w listopadzie albo w marcu, a nie w pięknym, słonecznym wrześniu. Ostatnie dwa dni szkolnego tygodnia zostałam z dziećmi w domu (na moją skromną osobę, z racji braku gorączki, na pewno nie dostałabym zwolnienia lekarskiego). W domu, jak zwykle, jest bardzo miło. Weekend, zamiast zaplanowanych wcześniej wyjść, zrobiliśmy sobie planszówkowo - filmowy. My z Tomkiem jesteśmy od paru dni w trakcie starego serialu Saga rodu Forsyte'ów, doskonale sfilmowanego i zagranego, dzisiaj wieczorem szósty odcinek. A od Norwegów (naszych gości sierpniowych) dostaliśmy świetną grę, "Sequences", zatem bawimy się całkiem dobrze.Gdy jestem w domu, więcej gotuję i dopieszczam rodzinę. Myślę sobie wtedy, że tak powinno być zawsze, że może rację ma Janeczka, dla której tak ważne są domowe, dobre posiłki zamiast szkolnych obiadów i domowe ciasta, o których pieczenie się tak często dopomina. Bo jednak nie da się tak wszystkiego idealnie dopiąć, gdy chodzę do pracy. Ale dobrze, że jest jak jest, że mam tę pracę. A w domu i tak byłam z dziećmi długo. W ramach leczenia jedzeniem Tomek w tym tygodniu, z własnej inicjatywy jadł kaszę, ryż i warzywa zamiast ciężkich, białkowo-mięsnych dań. Z dziećmi jakoś się to nie udało, ale też im podawałam różne potrawy i napoje, specjalnie na wyzdrowienie. Jednym z nich był "Napój magiczny", przygotowany z gorącej wody, plastrów surowego imbiru, cytryny, grapefruita i syropu malinowego. Do wypicia przed położeniem się do łóżka. Zainspirowałam się tu doskonałymi, zimowymi herbatami, jakie podają w Jazz Cafe na Służewie. O ile dobrze zapamiętałam, wyglądało to tam, mniej więcej, tak:
Zielona herbataimbircytryna(jeszcze coś, napiszę, jak mi się przypomni)czarna herbataplastry pomarańczygoździkisyrop malinowyDo tego upiekłyśmy razem z Janeczką drożdżowe ciastka według staroświeckiego przepisu. Może podam, ktoś wykorzysta, bo całkiem dobre. Od kształtu i nadzienia nazwałyśmy je Syryjskimi księżycami, nadziewanymi konfiturą różaną z Syrii, którą kiedyś dostałam od siostry, a niedawno odkryłam w kredensie.Syryjskie księżyce5 dkg drożdży2,5 szklanki mąki2 łyżki cukru1/2 kostki masła2 jajkaszczypta soli1/2 łyżeczki cynamonu1. Zrobić rozczyn z drożdży z odrobiną ciepłego mleka lub wody i cukru.2. Mąkę wymieszać z masłem, jajkami, cukrem, cynamonem i wyrośniętymi drożdżami. Wyrobić przez 10 min, odstawić, aż urośnie.3. Rozwałkować, wycinać szklanką kółka, nakładać konfiturę z róży, sklejać brzegi jak przy pierogach.4. Upiec w 180 st aż się mocno zazłocą.Przy jedzeniu ciastek padła propozycja nazwania ich Tureckimi Księżycami, bo to się nam skojarzyło silnie z jednym z odcinków czeskiej bajki dla dzieci o Makowej Panience. Pamiętacie może jeszcze ten film? Jako mała dziewczynka przepadałam za eteryczną bohaterką w pięknej, czerwonej spódnicy, lecz gdy zdarzyło mi się obejrzeć film już jako dorosłej osobie, zdębiałam: aż gęsto od aluzji bynajmniej nie dla dzieci przeznaczonych, głównie erotycznych i halucynogennych. Absolutne "drugie dno", by i dorośli mieli rozrywkę.Dlaczego jednak ostatecznie księżyce zostały syryjskie, a nie tureckie? Obecna przy stole Dorotka opowiedziała nam wszystkim historię powstania flagi tureckiej. Oto waleczny Murad I po zwycięstwie pod Kosowym Polem ujrzał w kałużach krwi odbijający się księżyc i gwiazdę... Skojarzenie to błyskawicznie odebrało nam apetyt. Może to i legenda, ale jakże wiele mówiąca. W Syrii teraz, niestety, nie jest lepiej, ale przynajmniej konfitura była z ich róż.A potem jeszcze rozmawialiśmy przez chwilę o różnych flagach i ich symbolice. Włoska - jednoznaczne skojarzenie moich dzieci: sałatka caprese. Polska - moja pierwsza myśl pobiegła tropem wiersza Pawlikowskiej o opatrunku, który zowiesz się sztandar (zakrwawiony, oczywiście). Rosyjska i chińska - niestety, podobne do tureckiej, aż strach rozwijać skojarzenia. I tak dalej...
niedziela, 16 września 2012
apulijskie wspomnienia
(Okienko w Gallipoli)
Jesiennie już coraz bardziej, rzadko zaglądam teraz do bloga, jakieś zniechęcenie i melancholia się zakrada. Jakże bliskie mi jest to, co pisał p. Lech, o życiu bardziej nie na ekranie, tylko - o życiu, po prostu.
Początek roku, jak zwykle, okazał się wyczerpujący, Dorotka zmieniła szkołę - i wygląda na to, że słusznie :-). I znowu dopasowywanie planów lekcji do naszych rozkładów jazdy w pracy, jak dobrze, że przynajmniej jedno się zmienia: dzieci są coraz starsze, właściwie prawie nie trzeba już opieki i pomocy z zewnątrz, jeszcze trochę, a będą już całkiem samodzielne. cieszę się coraz bardziej, że mam już duże dzieci, "absolutnie osobne", chociaż przytulać się jeszcze chcą, na szczęście.A dzisiaj niedziela, zrobiliśmy sobie ulgowy weekend, bo dopadło nas choróbsko. Wszyscy, oprócz Hani, złapaliśmy wirusa. Ja też, ale się trzymam.
Miałam, kiedyś, dawno i nieprawda, napisać o Apulii, gdzie byliśmy w wakacje. Już dawno chcieliśmy dotrzeć aż tam daleko, na czubek obcasa włoskiego buta. "I always liked going south"... So we did.
Droga nasza wiodła przez region Wenecji Friulijskiej (gdzie zatrzymaliśmy się na dwie noce w pobliżu Aquilei), Rzym (tam również stanęliśmy, jak to się mawiało, na cztery dni). Pogoda, jak rzadko w sierpniu, nie była zabójczo upalna, właściwie prawdziwy żar poczuliśmy dopiero zjeżdżając z Rzymu na południe. Dodam, że nie działała nam klimatyzacja (zawsze tak jeździmy), a nasz samochód - staruszek był mocno niepewny: dwa tygodnie przed wyprawą zagotował nam znienacka akumulator, odparowując wodę. Wywołało to nieziemski, organiczny smród zepsutej cebuli (siarka!), zupełnie nie samochodowy, co uśpiło naszą czujność. "Komuś wywaliło kanalizację", myśleliśmy ze współczuciem, dopóki nie odkryliśmy, że smród ciągnie się jakoś podejrzanie za nami. Niby zrobiliśmy przegląd przed samym wyjazdem, ale niepewność pozostała. Oraz nawyk pociągania nosem, celem sprawdzenia, czy nie śmierdzi. Nie masz to jak stary gruchot, ćwiczymy w nim nie tylko zmysł wzroku, ale i słuchu (bezustanne skupienie na odgłosie pracy silnika), no, i ostatnio węchu. Na szczęście dotarliśmy do celu i powróciliśmy do domu, co istotne, bez interwencji, kochany samochodzik, naprawdę. Strach pomyśleć, co by było, gdyby się rozkraczył na pustkowiu, w tym upale potwornym, a my w piątkę z bagażem. Droga na południe była nieco zatłoczona, Włosi tradycyjnie jadą na wakacje w sierpniu, najchętniej, zresztą, na pogardzane przez resztę roku Południe. Sporo odpadło w Kampanii, wybierając na wypoczynek okolice Capri i Amalfi. Gdy mijaliśmy Wezuwiusza, coś przy drodze się paliło, więc w powietrzu fruwały płatki sadzy, bardzo to było sugestywne :-). Niesamowite - cała kraina, tysiące domów, przytulonych ufnie do wielkiej, ognistej góry. Wezuwiusz, w przeciwieństwie do dymiącej sobie i od czasu do czasu strzelającej Etny, jest cichy. Introwertyczny, jak mężczyzna, może wybuchnąć z niespotykanym impetem. Tak to jest, gdy się nie wentyluje zbierających się uczuć :-)Za Kampanią wjechaliśmy do Bazylikaty, najrzadziej zaludnionej i mało znanej krainy.Pustkowia, bezwodne góry z rzadka porośnięte, powietrze drgające od upału. Ceny kawy na stacjach benzynowych niższe prawie o połowę w porównaniu z Rzymem wskazywały, że zmierzamy w dobrym kierunku. I tak się to ciągnęło, setki kilometrów. Przyczółki cywilizacji w postaci infrastruktury przy autostradzie wyglądały trochę jak z filmów o Dzikim Zachodzie. Dzieci marzyły o lodach i mówiły tylko o tym. Dopiero pod wieczór dojechaliśmy Alezio w pobliżu Gallipoli, gdzie mieliśmy wynajęty domek. Nota bene, wynajęty za pieniądze nawet mniejsze, niż niejedna miejscówka nad morzem w Polsce. I, na szczęście, nie okazało się to jakimś nieporozumieniem: miejsce doskonałe, dom nieduży, ale zadbany, wyposażony, położony w absolutnie spokojnym miejscu, w oliwnym sadzie, daleko od dyskotek, sklepów, hałasu. Na tarasie jedliśmy posiłki, a trawę podlewały co wieczór zraszacze - ulubioną rozrywką naszych dzieci było bieganie pod strumieniami wody. Niestety, nie zawsze udawało nam się utrafić na moment zraszania, raz nawet zostaliśmy specjalnie wieczorem w domu, i nic, "facet od zraszaczy" nie przyszedł, co za porażka!Okolice, w którym mieszkaliśmy, to subregion zwany Salento, czyli starożytna Messapia, od nazwy szczepu, który zamieszkiwał tereny Magna Grecia. Greckie wpływy widać na każdym kroku, i to zarówno te antyczne, jak i bardziej współczesne w postaci niezbyt ciekawej miejscami, białej, klockowatej zabudowy wsi i miasteczek. Grecki jest obecny również w nazewnictwie miejscowości, pamiątkach historycznych, starych szlakach i drogach. Starożytna Via Appia dochodziła najdalej do Brundisium, nie zahaczając nawet o region Salento, zapomniany, spieczony słońcem, pustynny.
Krajobraz Apulii przypominał miejscami jakieś afrykańskie, pustynne impresje: czerwona ziemia, z rzadka jakieś kolczaste zarośla i eukaliptusy, w miasteczkach palmy, często umierające na jakąś swoja chorobę. Ziemia zgryzoty, jak pisał o Puglii Ernesto de Martino w swojej książce poświęconej tarantyzmowi. I oliwki, wszędzie, jak okiem sięgnąć, przemierzając interior salentyński. Bo oliwa jest złotem Apulii. W starych sadach drzewa kilkusetletnie, okolone białymi murkami z kamienia, tak pewnie wygląda też latem Sycylia, którą oglądaliśmy zieloną wiosną. W wielu miejscach oliwkowe drzewa usychają, nie zdołaliśmy się dowiedzieć, dlaczego. Stare sady, które przecież musiały dorosnąć do swojego wieku,wraz z przydrożnymi eukaliptusami umierają, przybierając barwę miedzi, o ton jaśniejszej od rdzawej ziemi.I druga twarz Apulii: ta odwrócona do morza, z wybrzeżem tak pięknym, że zapada na zawsze w pamięć. Morze we wszystkich kolorach zieleni i błękitu, plaże piaszczyste, skaliste, z głębokimi zatokami. Jak już kiedyś pisałam, nie miałam dotąd najlepszego zdania o włoskich plażach, zatłoczonych do nieprzytomności, nudnych, gorących; unikałam jak ognia takich klimatów. Bo dla Włochów naprawdę wakacje = plaża, jak dwa razy dwa. I wszyscy tam jadą, przesiadują od rana do wieczora, smażąc ciała na potęgę. I często jest ciągle ta sama od lat plaża, jak w znanej piosence.My wypróbowaliśmy wiele miejsc, znaleźliśmy też swoje ulubione, gdzie najczęściej jechaliśmy popływać. Zawsze jednak było coś ciekawego do obejrzenia w pobliżu. Chociażby położone po drugiej stronie obcasa Capo d'Otranto - jedno z lokalnych finis terrae, najdalej na wschód wysunięty przylądek Italii.(Okolice Capo d'Otranto)(Morze po naszej, zachodniej stronie)Ciekawą wycieczkę zrobiliśmy sobie na południowy cypel apulijski, kolejny finis terrae, do Santa Maria di Leuca. Miasteczko, podobnie, jak inne w pobliżu, jarzące się aż w słońcu w bieli. Leuca - to greckie słowo, właśnie biel oznaczające (leukocyty, czyli białe ciałka krwi, zgadza się...). I latarnia morska, piękna i jasna.Oprócz wybrzeża, zwiedzaliśmy też trochę różne urocze miasteczka i miasta, nie za dużo jednak, bo było bardzo gorąco. I w końcu chcieliśmy też poleżeć plackiem i pięknie nic nie robić, co się też w sumie udało. Szkoda, że tak krótko...Najbliżej z Alezio było do Gallipoli. Nie do tego jednak słynnego z filmu (które znajduje się w Turcji), lecz do całkiem miłego, niegdys rybackiego miasteczka. Pokochałam je od pierwszego wrażenia, może dlatego, że nie spodziewałam się tego uroku. Jeździliśmy tam sobie czasem wieczorami na lody i granity, a rano na targ rybny. I na spacer, po prostuc.d.n.
Subskrybuj:
Posty (Atom)