... i jakbym wskoczyła do czarno-białego filmu. Po intensywności południa, słońca, zieleni, zapachów letnich i wakacyjnych.
Rzym nie rozczarował, nigdy tego mi nie zrobił, ale trochę przytłoczył. Sporo chciałam dostać - spotkań, spacerów, spraw - a to ma swoją cenę. Ledwo żywa ze zmęczenia wczołgiwałam się wieczorami na łóżko, zasypiając jak kamień prawie od razu.
To, co mnie najbardziej rozczuliło, to ludzie! Przyjaciele z Monte Mario, gdzie znowu było jak w domu. Ledwo wyszłam na ulicę, już spotykałam ludzi, z którymi nie widziałam się od dwóch lat, a oni mnie natychmiast poznawali. Emanuela na
mercato, u której kupowałam owoce, na przykład. Pamiętała, że przychodziłam z Hanią,
con una bambina che cantava, i rzeczywiście, dopiero teraz sobie przypominam, że Hania wtedy śpiewała sobie często w wózku na spacerach. I tak co krok. Jednak to inny gatunek człowieka, ci ludzie z Południa. Jaki dyskurs na ulicy, co chwila rozmawiałam z kimś, ze sprzedawcami, z przechodniami. Mój włoski popłynął strumieniem, aż się zadziwiłam, bo chociaż ciągle coś tam się uczę, to raczej biernie, czytając albo słuchając.
Zmęczył mnie tym razem hałas, tłok i korki, a na koniec poczułam się przytłoczona nawet tymi chcianymi-niechcianymi kontaktami z przypadkowymi ludźmi, już wracając do Polski, na lotnisku zdałam sobie sprawę, że przybieram na twarz ochronną zamrożoną maskę, gdy ktoś tam zbyt intensywnie mi się przyglądał, a nuż zacznie rozmowę, a ja już nie chcę, już potrzebuję się wycofać do środka.
Odzwyczaiłam się też już trochę, jak zauważyłam, od funkcjonowania w ruchu ulicznym, od tego, że żeby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy potrzeba, przede wszystkim, determinacji i siły charakteru ("masz trzy życia", mówiłam sobie za każdym razem).
Mocne
espresso macchiato jedno za drugim, włoska kuchnia, ale najpierw - o zgrozo - w wydaniu germańskim, bo Tomek był na niemieckiej konferencji, sprytnie w Rzymie przez organizatorów zaplanowanej. Swoją drogą, ma dyplomacja niemiecka do dyspozycji piękną willę niedaleko od piramidy Gajusza Cestiusza, jak na państwo, które przegrało ostatnią wojnę, to całkiem nieźle z tego wybrnęli.
Zwiedzać klasycznie, z przewodnikiem w ręku - tym razem nie zwiedzałam, sporo za to chodziłam, gubiąc się beznadziejnie, jak zwykle. Jakiś taki defekt mi towarzyszy, ponoć kobiecy bardzo, że nie mam, niestety, mapy w głowie. Za to mam za każdym razem niespodziankę, gdy docieram do zupełnie nieoczekiwanego celu.
Tomek został jeszcze we Włoszech, jest teraz w Wenecji, tak więc spędziłam weekend z dziećmi,samotnie bez męża. Okazało się, gdy wróciłam, że zostawione u moich rodziców dziewczynki właściwie wcale nie chodziły przez ten czas do szkoły i przedszkola, ponoć rozłożone bólem głowy. Podejrzewam, że przynajmniej jedna z nich ostro przysymulowała, a dwie pozostałe domagały się sprawiedliwości ( = identycznego potraktowania). Cóż, trudno, jakoś to przeżyjemy :-).