czwartek, 10 czerwca 2010
(deszcz za oknem)
Wielka woda, jaka ostatnio nas gnębi, dotknęła również naszą bibliotekę. Nie moją placówkę, konkretnie (pracuję w czymś w rodzaju bunkra:-)), ale kilka innych na Ursynowie zostało zalanych podczas obu słynnych burz. Zwłaszcza w dwóch szkody są ogromne. Może nie ma co się zbytnio rozczulać nad książkami, gdy się popatrzy na zdjęcia z powodzi w Polsce, na zalane domy, uprawy, na te straszne zniszczenia i ludzką rozpacz? Ale i tego żal i smutno jest, chociaż to tylko książki.
Czytelnikom moim też się jakoś nie szczęści w kwestii zalewania (szeroko pojętej...). Niedawno pojawiła się jedna pani, przynosząc książkę zalaną sokiem. Nie była to, zresztą, jej pierwsza tego typu przygoda, inny nasz egzemplarz biblioteczny zdołała swego czasu utopić w Bałtyku podczas podróży promem do Norwegii. Inny zaś pan, który oddał grubo po czasie książki w strasznym stanie, mętnie się tłumaczył, że właśnie był w Płocku, gdzie zaskoczyła go powódź, której ofiarą padły właśnie nasze egzemplarze. Osobiście podejrzewamy, że książki padły ofiarą raczej innego typu zalania się, ale zatrzymałyśmy ten pogląd dla siebie.
Tymczasem tydzień bez Tomka upływa nam spokojnie,chociaż pracowicie. Z powodu wycieczki Dorotki musiałam wczoraj wstać o 5.30 rano, by odprowadzić ją do autokaru - pół nocy nie spałam, bojąc się, że się nie zbudzę na czas. Jak zwykle, gdy tak wcześnie wstanę, nie żałuję, poranki kryją w sobie tyle obietnic na nadchodzący dzień, jednak sam moment zrywania się po źle przespanej nocy jest dosyć przykry.
Przy okazji doszłam do wniosku, że mam już całkiem duże dzieci. Kiedyś takie wyjazdy Tomkowe były wielkim wyzwaniem, zwłaszcza, gdy zostawałam sama z trójką maluchów, z których któreś prawie na pewno od razu chorowało. Ledwie dociągałam do wieczora, a i kombinować trzeba było ostro w takich przypadkach - nie mogłam przecież wyjść z chorymi na dwór, ktoś musiał mi zrobić zakupy, itp. Teraz to już luksus - dziewczyny same się myją, ścielą łóżka, robią lekcje.
Ciesze się, że jest tak ciepło, wyciągnęłam już letnie ubrania i znajduję ogromną przyjemność w ich noszeniu. Czeka mnie jeszcze gruntowne przetasowanie ubrań dziecięcych, kto wie, o czym mówię, ten rozumie, dlaczego się wzdrygam na samą myśl i odkładam to ciągle na jutro.
I jeszcze niedawno, raz, dwa, zmontowałam sobie nowe kolczyki z kulkami z kryształu górskiego i srebra, które prześlicznie załamują światło i blikują w słońcu. Taki prezent dla siebie na przywitanie lata.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja też nieustannie cieszę się, że dzieci mam już duże. bo nawet o Szymonie można od biedy tak powiedzieć. Kiedyś każdy dzień bez Michała był wyzwaniem, teraz nawet się nie zastanawiam nad ewentualnymi trudnościami. Jest to też zaleta posiadanie większej ilości dzieci niż jedna sztuka, często bawią się razem. A czy Ci czytelnicy nie powinni jednak się postarać odkupić zalany egzemplarz? Ja bym pewnie tak zrobiła. A u nas szaro i deszczowo, tak dla odmiany;)Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń"Same odrabiają lekcje"- zazdroszczę, a w jakim wieku są po kolei dziewczynki?
OdpowiedzUsuńKinga
A więc: Dorotka lat 10, zawsze sama odrabiała, bezproblemowa (wyjątkiem był czas, kiedy mieszkaliśmy w Rzymie, wtedy pomagałam jej z początku we włoskich lekcjach i przerabiałam z nią matematykę z polskiej szkoły). Janeczka - lat 7, ona czasem przychodzi i pyta o coś, bywa też, ze Tomek jej sprawdza prace, ale raczej sama pilnuje. No a Hania, lat 5, jeszcze lekcji nie robi, bo jest w przedszkolu, ale wygląda na to, ze też sobie sama poradzi (jest moim jedynym dzieckiem, które nauczyło się samo zasypiać w swoim łóżeczku bez usypiania, samo robić do nocnika i chyba również wymawiać "r" bez pomocy logopedy...
OdpowiedzUsuńPatrzę dziś, ze już raz pisałam komentarz, a go nie ma. W związku z tym, ze nie posądzam Cię o kasowanie, chyba potknęłam się na technice (albo to sprawka Bloggera ;-)
OdpowiedzUsuńPrzyłączam się do mam cieszących się odchowanymi dziećmi. Lubię być mama starszaków. Coraz więcej rzeczy, które robimy cieszy naprawdę i ich, i mnie. Zagrać w "Osadników z Catanu" zamiast w domino, pojechać na rowerze do Kampinosu zamiast objeżdżać w kółko Pola Mokotowskie etc. I szansa, ze jak powiem: dajcie mi jeszcze pospać 5 minut, to usłuchają.
Lubię te moje dzieciaki.
A ja tez bym chyba odkupiła zalany egzemplarz, albo chociaż się o to zapytała. Może jesteście zbyt łagodne dla czytelników? Choć z drugiej strony może to i dobrze, bo ja mam taką jedną bibliotekę, z której tak wieje chłodem i formalizmem, ze omijam ją jak tylko mogę. Na szczęście mam ulubiony Przystanek Książka ;-)
Wczoraj zamieściłam tu komentarz, ale nie ma go dzisiaj, sama zachodzę w głowę, co się dzieje. Anetko, słowo daję, nie kasuję tu niczyich wpisów, to chyba wina bloggera.
OdpowiedzUsuńGdy moje dziewczynki urosły, czuję, jakbym bardziej wróciła do siebie, jestem jakby znowu oddzielna, bez dodatku (wewnątrz lub na zewnątrz). Cieszę się tym, chociaż jednocześnie tęskni mi się za takimi małymi dziećmi, jakimi były jeszcze niedawno moje córeczki.
Co do zalanych książek, oczywiście, zazwyczaj czytelnicy powinni uiścić równowartość, ale nie zawsze jest to takie proste, zwłaszcza, gdy trafia na ludzi starych, chorych i biednych. Proponujemy wtedy np. by przynieśli w zamian jakąś swoją książkę. Najgorzej jest z ludźmi bezczelnymi, którzy uważają, ze robią nam łaskę, pożyczając cokolwiek i nie chcą zaakceptować nawet kar za przetrzymanie. Na szczęście, nie jest ich zbyt wielu.
Blogger je zjada ;-) Pozdrawiam. a.
OdpowiedzUsuń