Boże Narodzenie.
Tym razem jakoś mi ciężko, smutno, tyle rzeczy się nawarstwia, tyle różnych spraw wychodzi.
Mimo to, a może właśnie dlatego też - Dobrych Świąt dla wszystkich! Dobrego, owocnego spotkania z Narodzonym Jezusem!
niedziela, 26 grudnia 2010
niedziela, 19 grudnia 2010
niewdzięczna pamięć
Właśnie skończyłam czytać smutną, bardzo przejmującą książkę, "Niewdzięczną pamięć" Bernlefa. To historia odchodzenia w śmierć starszego człowieka, śmierć poprzedzoną rozpadem pamięci i stopniowym zanikaniem tożsamości - chorobą Alzheimera. Lekarze opisują obrazowo przyczyny takiego stanu poprzez "rdzewienie" połączeń nerwowych. Postępy choroby są nieubłagane, chociaż mogą przebiegać w różnym tempie. U głównego bohatera powieści, Maartena, rozpad osobowości następuje bardzo szybko, wszystko dzieje się w przeciągu kilku dni zaledwie, zanim trafia do zakładu -szpitala.
I gdzieś pojawia się myśl, może i dobrze. Może lepiej się tak nie męczyć. Kto wie, co za cierpienie może się skrywać za tym coraz większym chaosem, zagubieniem, degradacją osobowości aż do stanu niemal niemowlęcego. I jaki to ciężar dla bliskich, których całe życie nieraz podporządkowane jest wyłącznie pomocy chorej osobie, której nie można nieraz na chwilę nawet spuścić z oka. Czytałam niedawno, że niewiele jest w Polsce możliwości realnego wsparcia dla opiekunów "rdzewiejących", pomocy takiej, by mogli normalnie funkcjonować, chodzić do pracy, czy pozwolić sobie - nawet od wielkiego dzwonu - na chwilę wypoczynku, czy samotności. A jeśli taka pomoc jest, to najczęściej słono kosztuje.
I znowu przychodzi mi na myśl Filipina, o której pisałam parę tygodni temu, której życie - po ludzku zredukowane i ogołocone ze wszystkiego - jest cenne w oczach Boga.
Bardzo sugestywnie napisana książka, główny bohater pisze w pierwszej osobie, dając nam możliwość spojrzenia na świat z jego coraz bardziej zmienionej chorobą perspektywy. Pod koniec narracja co chwila się rwie, napięcie narasta, z trudem się domyślamy, co mogą znaczyć takie słowa, co tam się dzieje z tej naszej, normalnej strony, że on to tak widzi... Sporo niepokoju pozostało we mnie po tej lekturze. Może jestem bardzo podatna i zbyt żywo reaguję, ale książka dotknęła chyba u mnie bardzo istotnego lęku, jaki jest w człowieku. I znowu to pytanie: do którego momentu jestem - będę jeszcze - człowiekiem? -zawsze-? Czy ktoś mógłby mnie jeszcze taką - ogołoconą - kochać? Jak cienka jest ta granica, która oddziela od normalności?
Może czasem lepiej, że człowiek nie wie, co go czeka
A dzisiaj dowiedziałam się od mamy, że wczoraj mój Tata źle się poczuł. Ma już 80 lat i wiele życia za sobą. Mimo choroby serca radzi sobie całkiem dzielnie, wczoraj jednak spadło mu ciśnienie do 50/20, brak wyczuwalnego tętna. Wyrównało się samo, zanim przyjechała karetka. Dzisiaj tata już żartuje, jak zwykle, na ten temat. Ale wiem przecież, że i On niedługo odejdzie. Jakoś nie mogę o tym przestać myśleć teraz.
I gdzieś pojawia się myśl, może i dobrze. Może lepiej się tak nie męczyć. Kto wie, co za cierpienie może się skrywać za tym coraz większym chaosem, zagubieniem, degradacją osobowości aż do stanu niemal niemowlęcego. I jaki to ciężar dla bliskich, których całe życie nieraz podporządkowane jest wyłącznie pomocy chorej osobie, której nie można nieraz na chwilę nawet spuścić z oka. Czytałam niedawno, że niewiele jest w Polsce możliwości realnego wsparcia dla opiekunów "rdzewiejących", pomocy takiej, by mogli normalnie funkcjonować, chodzić do pracy, czy pozwolić sobie - nawet od wielkiego dzwonu - na chwilę wypoczynku, czy samotności. A jeśli taka pomoc jest, to najczęściej słono kosztuje.
I znowu przychodzi mi na myśl Filipina, o której pisałam parę tygodni temu, której życie - po ludzku zredukowane i ogołocone ze wszystkiego - jest cenne w oczach Boga.
Bardzo sugestywnie napisana książka, główny bohater pisze w pierwszej osobie, dając nam możliwość spojrzenia na świat z jego coraz bardziej zmienionej chorobą perspektywy. Pod koniec narracja co chwila się rwie, napięcie narasta, z trudem się domyślamy, co mogą znaczyć takie słowa, co tam się dzieje z tej naszej, normalnej strony, że on to tak widzi... Sporo niepokoju pozostało we mnie po tej lekturze. Może jestem bardzo podatna i zbyt żywo reaguję, ale książka dotknęła chyba u mnie bardzo istotnego lęku, jaki jest w człowieku. I znowu to pytanie: do którego momentu jestem - będę jeszcze - człowiekiem? -zawsze-? Czy ktoś mógłby mnie jeszcze taką - ogołoconą - kochać? Jak cienka jest ta granica, która oddziela od normalności?
Może czasem lepiej, że człowiek nie wie, co go czeka
A dzisiaj dowiedziałam się od mamy, że wczoraj mój Tata źle się poczuł. Ma już 80 lat i wiele życia za sobą. Mimo choroby serca radzi sobie całkiem dzielnie, wczoraj jednak spadło mu ciśnienie do 50/20, brak wyczuwalnego tętna. Wyrównało się samo, zanim przyjechała karetka. Dzisiaj tata już żartuje, jak zwykle, na ten temat. Ale wiem przecież, że i On niedługo odejdzie. Jakoś nie mogę o tym przestać myśleć teraz.
niedziela, 12 grudnia 2010
grudniowo, poniedziałkowo
Nie zapadłam jednak w sen zimowy, chociaż nie daję tu od dawna znaku życia. Raczej biegnę, starając się nie tracić z oczu najważniejszych spraw.
Na przemian mam okresy napiętej uwagi, intensywnego przeżywania każdej chwili i jakiegoś takiego otępienia kieratowego, kiedy najchętniej patrzyłabym sobie bezmyślnie na padający śnieg. Zmęczona trochę jestem i niedospana, weekend był intensywny i towarzyski.
Na sobotnim dyżurze w bibliotece pojawiło się dużo osób, prawie cały komplet naszych Pań z Klasą - mądrych, pięknych, starszych kobiet, które ciągle dużo czytają dobrej literatury i ciekawie o niej opowiadają. Zjawiła się też Znana Pisarka po książki, które - na sygnale - specjalnie dla niej sprowadziła kierowniczka. I młoda dziewczyna, wolontariuszka z hospicjum chciała się zapisać do biblioteki. Ma pomysł, by czytać swoim pacjentom pogodne historie, obiecałam jej pomóc dobrać lektury w najbliższym tygodniu. Na razie poleciłam jej samej książkę "Rozmowy o śmierci i umieraniu" dr Elisabeth Kübler-Ross. To jedna z lepszych rzeczy, jakie znam.
W zeszłym tygodniu byłam w weekend w zaśnieżonym i mroźnym Poznaniu, na warsztatach z kaligrafii. Przez dwa dni uczyłam się angielskiego pisma copperplate. To trudny i wymagający typ kursywy, sporo trzeba się napracować, by efekt był zadawaląjący, jednak sprawiło mi to ogromną radość. Ćwiczy się powoli, stalówka skrzypi - bardzo medytacyjne zajęcie. Zauważyłam, że - jak z każdą rzeczą, gdy się dobrze przyjrzeć - bardzo wiele się można o sobie dowiedzieć w trakcie pisania. Zakrada się pośpiech, przymus efektu, brak wiary w siebie... wszystko widać! Zawsze interesowało mnie, jak pracują grafolodzy, dalej tego nie wiem, ale mogę teraz być trochę takim swoim prywatnym specjalista w tej branży, na własny użytek: pierwsza litera napisana i już bliżej mi do siebie :-)
A tu filmik z you tube'a, dla ciekawych, jak to wygląda.
Na przemian mam okresy napiętej uwagi, intensywnego przeżywania każdej chwili i jakiegoś takiego otępienia kieratowego, kiedy najchętniej patrzyłabym sobie bezmyślnie na padający śnieg. Zmęczona trochę jestem i niedospana, weekend był intensywny i towarzyski.
Na sobotnim dyżurze w bibliotece pojawiło się dużo osób, prawie cały komplet naszych Pań z Klasą - mądrych, pięknych, starszych kobiet, które ciągle dużo czytają dobrej literatury i ciekawie o niej opowiadają. Zjawiła się też Znana Pisarka po książki, które - na sygnale - specjalnie dla niej sprowadziła kierowniczka. I młoda dziewczyna, wolontariuszka z hospicjum chciała się zapisać do biblioteki. Ma pomysł, by czytać swoim pacjentom pogodne historie, obiecałam jej pomóc dobrać lektury w najbliższym tygodniu. Na razie poleciłam jej samej książkę "Rozmowy o śmierci i umieraniu" dr Elisabeth Kübler-Ross. To jedna z lepszych rzeczy, jakie znam.
W zeszłym tygodniu byłam w weekend w zaśnieżonym i mroźnym Poznaniu, na warsztatach z kaligrafii. Przez dwa dni uczyłam się angielskiego pisma copperplate. To trudny i wymagający typ kursywy, sporo trzeba się napracować, by efekt był zadawaląjący, jednak sprawiło mi to ogromną radość. Ćwiczy się powoli, stalówka skrzypi - bardzo medytacyjne zajęcie. Zauważyłam, że - jak z każdą rzeczą, gdy się dobrze przyjrzeć - bardzo wiele się można o sobie dowiedzieć w trakcie pisania. Zakrada się pośpiech, przymus efektu, brak wiary w siebie... wszystko widać! Zawsze interesowało mnie, jak pracują grafolodzy, dalej tego nie wiem, ale mogę teraz być trochę takim swoim prywatnym specjalista w tej branży, na własny użytek: pierwsza litera napisana i już bliżej mi do siebie :-)
A tu filmik z you tube'a, dla ciekawych, jak to wygląda.
poniedziałek, 29 listopada 2010
;-)
-Mamo - zagaiła dzisiaj Janeczka, gdy odprowadzałam ją do szkoły. Szłyśmy przez coraz bardziej śnieżny krajobraz, a wielkie gawrony paradowały przed nami niczym pracownicy na zebraniu zarządu korporacji. - Mamo, powiedz, ty wolałabyś odlecieć, czy zapaść w sen zimowy?
Zastanowiłam się i po chwili wybrałam opcję: odlecieć. Do ciepłych krajów. Tyle już razy czułam, jak mnie coś nosi. Podróż na Południe, tak.
Ale zaraz potem przypomniałam sobie, jak tego ranka ciężko się wstawało, gdy za oknem jeszcze ciemno, a łóżko takie ciepłe i wygodne. I sen zimowy wydał mi się nagle o wiele bardziej nęcący.
Ciekawe, czy tylko mnie tak? A jak Wy?
Dochodziłyśmy już do szkoły (a śnieg padał i padał).
-Chyba nam będą musieli w szkole dzisiaj zmienić temat - zauważyła Janeczka z miną osoby, która zna życie.
- Jak to?
- No, bo do tej pory to mieliśmy tylko o Polsce i o Polsce, a teraz to już chyba będą wreszcie musieli coś zrobić o zimie!
sobota, 27 listopada 2010
"Innego światła nie będzie"
Wrażenie obecności na planie czarno-białego filmu pogłębił spadły przed chwilą śnieg. Wszystkie trzy córki ucieszyły się na ten widok, ja sama też poddałam się tej odmienionej aurze. Jaśniej się zrobiło. To dobrze.
Dowiedziałam się ostatnio kilku ciekawym faktów na temat pogody (głównie z ostatniego "Tygodnika"). Otóż Polska jest krajem o bardzo dużym zachmurzeniu - sięga ono 65 % (w Europie Zachodniej - 50 proc, we Włoszech - nawet 40), co oznacza, że przez ponad połowę roku mamy nad głową kurtynę z chmur. A w listopadzie, który właśnie teraz się powoli kończy, zachmurzenie może przekroczyć nawet 80%! Pół biedy, jak to są malowicze cumulusy, czy figlarne cirrusy. Najgorsza jest chmura typu stratus, odpowiedzialna za szarość i ten przygnębiający "niski sufit" nad głową. Bo inne chmury to ja nawet bardzo lubię, tak samo, jak deszcz (byle nie w nadmiarze).
W ciekawym artykule "Szarość podszyta szaleństwem" ("TP" nr 48, 28.11.br) Michał Olszewski opisuje naszą polską, szaro-pstrokatą, jakby wiecznie listopadową rzeczywistość. Wspomina postać fotografa angielskiego Marka Powera i jego zdjęcia, które przez wiele lat robił w Polsce. Uderzyły mnie fragmenty o świetle:
"(...)Na większości fotografii jest ono szare i beznamiętne. Niczego nie wyostrza, nie buduje kontrastów. Niczego nie ukrywa w dwuznacznym cieniu. Nie oferuje łatwych pocieszeń ani wymówek. Światło, w jakim znalazł upodobanie angielski artysta, nie narzuca się i zdumiewa swoją łagodnością, choć równocześnie jest bezwzględne, bo wyciąga na powierzchnię każdy szczegół. Nie przynosi żadnej nadziei, choć do nieczego też nie zniechęca.
Co najważniejsze, szarość nie oznacza jednostajności - liczba półtonów, delikatnych kolorów, przebłysków i mgnień jest na tych fotografiach doprawdy zdumiewająca (...). Oto wasz atut - zdaje się podpowiadać Power - zrozumcie go i zaakceptujcie, bo przecież innego światła nie tu będzie. Pokochajcie to swoje nijakie światło"
Ale to jest trudne czasem.
Pamiętam jeszcze swoje wczesnomłodzieńcze doświadczenia z fotografią, a zwłaszcza samodzielne wywoływanie czarno-białych zdjęć (ciemnia w ciasnej łazience, koc zawieszony na drzwiach, praca w nocy - bo tylko wtedy jest szansa, że nikt z pięcioosobowej rodziny nie pójdzie zrobić siusiu i nie zepsuje wszystkiego niespodziewanym otwarciem drzwi). Najtrudniejsze do zrobienia były dla mnie zdjęcia z niskoczułych filmów na "miękkim" papierze , wychodziły mi nieraz niedoświetlone, pozbawione kontrastów. Ale za to jakie bogactwo tej szarości, jaka łagodność. Wtedy zupełnie nie umiałam tego docenić. Co innego - filmy "na każde warunki", słynne 27 DIN. Wszystko doświetlone, ale jakieś takie płaskie, jednoznaczne, dosłownie czarno-białe, z grubym ziarnem, łatwe aż do bólu.
Więc może jednak - pokochać?
Chodzi mi to wszystko po głowie, gdy patrzę na te nasze różne pogody za oknem. A ostatnio nawet miałam dziwny sen. Śniło mi się, że na moim betonowym Ursynowie, szarym o tej porze roku do rozpaczy, znalazłam prawdziwe ... rzymskie ruiny. Patrzyłam na nie zadziwiona, że nikt jakoś tego wcześniej nie zauważył, to przecież jednak bardzo nobilituje nasz peerelowski krajobraz, więc nie jest tak źle... Pamiętam bardzo wyraźnie,jak to widziałam, pierwszy plan- - ruiny, cegła "rzymianka" gruba na dwa palce, żadnych wątpliwości, i jeszcze światło takie wakacyjne i złote od wieczornego słońca, a za tym drugi plan, jakby ktoś podkleił pod spód czarno-białe zdjęcie szarych bloków, szarość, bezlistność, kanciastość.
Zderzenie tych dwóch planów - tak, właśnie zderzenie, mimo, że obraz był statyczny - wywarło na mnie ogromne wrażenie.
Dowiedziałam się ostatnio kilku ciekawym faktów na temat pogody (głównie z ostatniego "Tygodnika"). Otóż Polska jest krajem o bardzo dużym zachmurzeniu - sięga ono 65 % (w Europie Zachodniej - 50 proc, we Włoszech - nawet 40), co oznacza, że przez ponad połowę roku mamy nad głową kurtynę z chmur. A w listopadzie, który właśnie teraz się powoli kończy, zachmurzenie może przekroczyć nawet 80%! Pół biedy, jak to są malowicze cumulusy, czy figlarne cirrusy. Najgorsza jest chmura typu stratus, odpowiedzialna za szarość i ten przygnębiający "niski sufit" nad głową. Bo inne chmury to ja nawet bardzo lubię, tak samo, jak deszcz (byle nie w nadmiarze).
W ciekawym artykule "Szarość podszyta szaleństwem" ("TP" nr 48, 28.11.br) Michał Olszewski opisuje naszą polską, szaro-pstrokatą, jakby wiecznie listopadową rzeczywistość. Wspomina postać fotografa angielskiego Marka Powera i jego zdjęcia, które przez wiele lat robił w Polsce. Uderzyły mnie fragmenty o świetle:
"(...)Na większości fotografii jest ono szare i beznamiętne. Niczego nie wyostrza, nie buduje kontrastów. Niczego nie ukrywa w dwuznacznym cieniu. Nie oferuje łatwych pocieszeń ani wymówek. Światło, w jakim znalazł upodobanie angielski artysta, nie narzuca się i zdumiewa swoją łagodnością, choć równocześnie jest bezwzględne, bo wyciąga na powierzchnię każdy szczegół. Nie przynosi żadnej nadziei, choć do nieczego też nie zniechęca.
Co najważniejsze, szarość nie oznacza jednostajności - liczba półtonów, delikatnych kolorów, przebłysków i mgnień jest na tych fotografiach doprawdy zdumiewająca (...). Oto wasz atut - zdaje się podpowiadać Power - zrozumcie go i zaakceptujcie, bo przecież innego światła nie tu będzie. Pokochajcie to swoje nijakie światło"
Ale to jest trudne czasem.
Pamiętam jeszcze swoje wczesnomłodzieńcze doświadczenia z fotografią, a zwłaszcza samodzielne wywoływanie czarno-białych zdjęć (ciemnia w ciasnej łazience, koc zawieszony na drzwiach, praca w nocy - bo tylko wtedy jest szansa, że nikt z pięcioosobowej rodziny nie pójdzie zrobić siusiu i nie zepsuje wszystkiego niespodziewanym otwarciem drzwi). Najtrudniejsze do zrobienia były dla mnie zdjęcia z niskoczułych filmów na "miękkim" papierze , wychodziły mi nieraz niedoświetlone, pozbawione kontrastów. Ale za to jakie bogactwo tej szarości, jaka łagodność. Wtedy zupełnie nie umiałam tego docenić. Co innego - filmy "na każde warunki", słynne 27 DIN. Wszystko doświetlone, ale jakieś takie płaskie, jednoznaczne, dosłownie czarno-białe, z grubym ziarnem, łatwe aż do bólu.
Więc może jednak - pokochać?
Chodzi mi to wszystko po głowie, gdy patrzę na te nasze różne pogody za oknem. A ostatnio nawet miałam dziwny sen. Śniło mi się, że na moim betonowym Ursynowie, szarym o tej porze roku do rozpaczy, znalazłam prawdziwe ... rzymskie ruiny. Patrzyłam na nie zadziwiona, że nikt jakoś tego wcześniej nie zauważył, to przecież jednak bardzo nobilituje nasz peerelowski krajobraz, więc nie jest tak źle... Pamiętam bardzo wyraźnie,jak to widziałam, pierwszy plan- - ruiny, cegła "rzymianka" gruba na dwa palce, żadnych wątpliwości, i jeszcze światło takie wakacyjne i złote od wieczornego słońca, a za tym drugi plan, jakby ktoś podkleił pod spód czarno-białe zdjęcie szarych bloków, szarość, bezlistność, kanciastość.
Zderzenie tych dwóch planów - tak, właśnie zderzenie, mimo, że obraz był statyczny - wywarło na mnie ogromne wrażenie.
niedziela, 21 listopada 2010
... a u nas...
Dużo się dzieje ostatnio, Tomek zajęty do granic możliwości przy promocji książki - napisana i wydana specjalnie z okazji adwentu, powinna dotrzeć do odbiorców w przeciągu najbliższych dni. To pierwsza książeczka nowego wydawnictwa, które mój mąż założył wraz z przyjacielem. Z pewną nieśmiałością - ale i z dumą - prezentuję ją na swoim blogu:
Książka pomyślana została jako pomoc dla rodziców i dzieci w przygotowaniu się do Bożego Narodzenia - omawia postacie biblijne oczekujące na Mesjasza, tłumaczy symbole i istotę Święta. Myślę, że to dobra alternatywa dla kiczowatych i spłycających wszystko książeczek o "gwiazdce" i prezentach. Alternatywa być może także dla adwentowych kalendarzy ozdobionych mikołajami z czerwonym nosem, gdyż do książki dołączona jest plansza, na której można codziennie przez cały okres adwentu przylepiać omawiane postacie - na koniec wychodzi całkiem ładna szopka. Testowaliśmy wersję próbną z naszymi dziećmi w zeszły adwent i wyszło bardzo dobrze. Wieczorami zapalaliśmy świecę, czytaliśmy teksty (wtedy jeszcze z kartek), a dziewczynki na zmianę wycinały i wklejały figurki. Bardzo to im się podobało i dopominały się, byśmy nie zapomnieli o wieczornym spotkaniu.
I jest jeszcze płyta z pieśniami typowymi dla tego okresu liturgicznego, nie z kolędami, jakby mógł pomyśleć ktoś, kto odwiedza teraz sklepy i inne świątynie handlu, gdzie właśnie kolędami zachęca się nas do obfitych i nieprzemyślanych zakupów. Wszystko ma swój czas.
W związku z książeczką zamieszanie u nas spore, Tomka praktycznie nie ma w domu. Może się niedługo sytuacja uspokoi, niedawno było już tak nerwowo, że nawet moje fioletowe rajstopy kojarzyły się wszystkim z adwentem.
Książkę można kupić, jeśli ktoś byłby zainteresowany, m.in. tutaj
W pracy ostatnio przemieszczałyśmy cały księgozbiór w związku z paroma nowymi półkami; skomplikowana logistyka i ciężka fizyczna praca. Po pierwszym dniu czułam już to w mięśniach, poratował mnie wieczorny pilates, a ostatniego dnia doznałam nawet najprawdziwszego cielesnego urazu, kiedy to jedna z książek,na szczęście, dosyć cienka i niewielka, spadła mi na głowę. Mam do tej pory ślad na nosie, ale do odszkodowania za wypadek przy pracy chyba się jednak nie kwalifikuję :-(
Książka pomyślana została jako pomoc dla rodziców i dzieci w przygotowaniu się do Bożego Narodzenia - omawia postacie biblijne oczekujące na Mesjasza, tłumaczy symbole i istotę Święta. Myślę, że to dobra alternatywa dla kiczowatych i spłycających wszystko książeczek o "gwiazdce" i prezentach. Alternatywa być może także dla adwentowych kalendarzy ozdobionych mikołajami z czerwonym nosem, gdyż do książki dołączona jest plansza, na której można codziennie przez cały okres adwentu przylepiać omawiane postacie - na koniec wychodzi całkiem ładna szopka. Testowaliśmy wersję próbną z naszymi dziećmi w zeszły adwent i wyszło bardzo dobrze. Wieczorami zapalaliśmy świecę, czytaliśmy teksty (wtedy jeszcze z kartek), a dziewczynki na zmianę wycinały i wklejały figurki. Bardzo to im się podobało i dopominały się, byśmy nie zapomnieli o wieczornym spotkaniu.
I jest jeszcze płyta z pieśniami typowymi dla tego okresu liturgicznego, nie z kolędami, jakby mógł pomyśleć ktoś, kto odwiedza teraz sklepy i inne świątynie handlu, gdzie właśnie kolędami zachęca się nas do obfitych i nieprzemyślanych zakupów. Wszystko ma swój czas.
W związku z książeczką zamieszanie u nas spore, Tomka praktycznie nie ma w domu. Może się niedługo sytuacja uspokoi, niedawno było już tak nerwowo, że nawet moje fioletowe rajstopy kojarzyły się wszystkim z adwentem.
Książkę można kupić, jeśli ktoś byłby zainteresowany, m.in. tutaj
W pracy ostatnio przemieszczałyśmy cały księgozbiór w związku z paroma nowymi półkami; skomplikowana logistyka i ciężka fizyczna praca. Po pierwszym dniu czułam już to w mięśniach, poratował mnie wieczorny pilates, a ostatniego dnia doznałam nawet najprawdziwszego cielesnego urazu, kiedy to jedna z książek,na szczęście, dosyć cienka i niewielka, spadła mi na głowę. Mam do tej pory ślad na nosie, ale do odszkodowania za wypadek przy pracy chyba się jednak nie kwalifikuję :-(
niedziela, 14 listopada 2010
Kolejny i, mam nadzieję, ostatni w najbliższym czasie dzień, który spędzam jako słomiana wdowa. Tomek jest tym razem w Dreźnie, ledwo wrócił z Wenecji. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc rodziców i siostry, w piątek dzieci nie miały szkoły, a ja pracę, owszem, to samo w sobotę. Dzisiaj spokojnie, tylko po południu Dorotka ma próby swojego teatru, na które ją trzeba zaprowadzić i odprowadzić, ale to już mały pikuś, to w ogóle nic. Przypominam sobie teraz sytuacje, gdy dzieci były naprawdę małe, a Tomek wyjeżdżał, zazwyczaj zaraz po tym, jak zamknął drzwi, ktoś zaczynał chorować i to nie byle jak, na przykład na szkarlatynę. Raz zakupy zrobiła mi Ania, w ostatnim miesiącu ciąży bodajże, bo ja nie mogłam wyjść z domu, zostawiając maluchy z gorączką (i niemowlaka Hanię).
A to kilka fotografii z Rzymu, tym razem nie robiłam dużo zdjęć, nanosiłam się tylko, bo aparat jest duży i ciężki. I wygląda się od razu obciachowo, jak turysta, co tym razem pokrywało się z rzeczywistością, ale ja pamiętałam czasy, gdy nie byłam turystką w Rzymie i nie mogłam tego odżałować...
(witraż - platany nad Tybrem)
alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5539381527764400034" />
(targ na Campo de' Fiori)
(zaułek przy via dei Coronari, tam za dnia zjedliśmy boskie wprost lody, nie da się opisać! zazwyczaj wybieram klasyczne smaki - np. ciemną czekoladę, amarenę, czy wanilię - tym razem skusiłam się na krem kardamonowy i szałwię. Odlot!)
(nocny spacer po mieście)
(plac przed Panteonem, widoczny egipski obelisk)
(dachy i poddasza...)
(i okienka)
(okienka, c.d.)
(trzeba umieć sobie radzić)
niedziela, 7 listopada 2010
wróciłam...
... i jakbym wskoczyła do czarno-białego filmu. Po intensywności południa, słońca, zieleni, zapachów letnich i wakacyjnych.
Rzym nie rozczarował, nigdy tego mi nie zrobił, ale trochę przytłoczył. Sporo chciałam dostać - spotkań, spacerów, spraw - a to ma swoją cenę. Ledwo żywa ze zmęczenia wczołgiwałam się wieczorami na łóżko, zasypiając jak kamień prawie od razu.
To, co mnie najbardziej rozczuliło, to ludzie! Przyjaciele z Monte Mario, gdzie znowu było jak w domu. Ledwo wyszłam na ulicę, już spotykałam ludzi, z którymi nie widziałam się od dwóch lat, a oni mnie natychmiast poznawali. Emanuela na mercato, u której kupowałam owoce, na przykład. Pamiętała, że przychodziłam z Hanią, con una bambina che cantava, i rzeczywiście, dopiero teraz sobie przypominam, że Hania wtedy śpiewała sobie często w wózku na spacerach. I tak co krok. Jednak to inny gatunek człowieka, ci ludzie z Południa. Jaki dyskurs na ulicy, co chwila rozmawiałam z kimś, ze sprzedawcami, z przechodniami. Mój włoski popłynął strumieniem, aż się zadziwiłam, bo chociaż ciągle coś tam się uczę, to raczej biernie, czytając albo słuchając.
Zmęczył mnie tym razem hałas, tłok i korki, a na koniec poczułam się przytłoczona nawet tymi chcianymi-niechcianymi kontaktami z przypadkowymi ludźmi, już wracając do Polski, na lotnisku zdałam sobie sprawę, że przybieram na twarz ochronną zamrożoną maskę, gdy ktoś tam zbyt intensywnie mi się przyglądał, a nuż zacznie rozmowę, a ja już nie chcę, już potrzebuję się wycofać do środka.
Odzwyczaiłam się też już trochę, jak zauważyłam, od funkcjonowania w ruchu ulicznym, od tego, że żeby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy potrzeba, przede wszystkim, determinacji i siły charakteru ("masz trzy życia", mówiłam sobie za każdym razem).
Mocne espresso macchiato jedno za drugim, włoska kuchnia, ale najpierw - o zgrozo - w wydaniu germańskim, bo Tomek był na niemieckiej konferencji, sprytnie w Rzymie przez organizatorów zaplanowanej. Swoją drogą, ma dyplomacja niemiecka do dyspozycji piękną willę niedaleko od piramidy Gajusza Cestiusza, jak na państwo, które przegrało ostatnią wojnę, to całkiem nieźle z tego wybrnęli.
Zwiedzać klasycznie, z przewodnikiem w ręku - tym razem nie zwiedzałam, sporo za to chodziłam, gubiąc się beznadziejnie, jak zwykle. Jakiś taki defekt mi towarzyszy, ponoć kobiecy bardzo, że nie mam, niestety, mapy w głowie. Za to mam za każdym razem niespodziankę, gdy docieram do zupełnie nieoczekiwanego celu.
Tomek został jeszcze we Włoszech, jest teraz w Wenecji, tak więc spędziłam weekend z dziećmi,samotnie bez męża. Okazało się, gdy wróciłam, że zostawione u moich rodziców dziewczynki właściwie wcale nie chodziły przez ten czas do szkoły i przedszkola, ponoć rozłożone bólem głowy. Podejrzewam, że przynajmniej jedna z nich ostro przysymulowała, a dwie pozostałe domagały się sprawiedliwości ( = identycznego potraktowania). Cóż, trudno, jakoś to przeżyjemy :-).
Rzym nie rozczarował, nigdy tego mi nie zrobił, ale trochę przytłoczył. Sporo chciałam dostać - spotkań, spacerów, spraw - a to ma swoją cenę. Ledwo żywa ze zmęczenia wczołgiwałam się wieczorami na łóżko, zasypiając jak kamień prawie od razu.
To, co mnie najbardziej rozczuliło, to ludzie! Przyjaciele z Monte Mario, gdzie znowu było jak w domu. Ledwo wyszłam na ulicę, już spotykałam ludzi, z którymi nie widziałam się od dwóch lat, a oni mnie natychmiast poznawali. Emanuela na mercato, u której kupowałam owoce, na przykład. Pamiętała, że przychodziłam z Hanią, con una bambina che cantava, i rzeczywiście, dopiero teraz sobie przypominam, że Hania wtedy śpiewała sobie często w wózku na spacerach. I tak co krok. Jednak to inny gatunek człowieka, ci ludzie z Południa. Jaki dyskurs na ulicy, co chwila rozmawiałam z kimś, ze sprzedawcami, z przechodniami. Mój włoski popłynął strumieniem, aż się zadziwiłam, bo chociaż ciągle coś tam się uczę, to raczej biernie, czytając albo słuchając.
Zmęczył mnie tym razem hałas, tłok i korki, a na koniec poczułam się przytłoczona nawet tymi chcianymi-niechcianymi kontaktami z przypadkowymi ludźmi, już wracając do Polski, na lotnisku zdałam sobie sprawę, że przybieram na twarz ochronną zamrożoną maskę, gdy ktoś tam zbyt intensywnie mi się przyglądał, a nuż zacznie rozmowę, a ja już nie chcę, już potrzebuję się wycofać do środka.
Odzwyczaiłam się też już trochę, jak zauważyłam, od funkcjonowania w ruchu ulicznym, od tego, że żeby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy potrzeba, przede wszystkim, determinacji i siły charakteru ("masz trzy życia", mówiłam sobie za każdym razem).
Mocne espresso macchiato jedno za drugim, włoska kuchnia, ale najpierw - o zgrozo - w wydaniu germańskim, bo Tomek był na niemieckiej konferencji, sprytnie w Rzymie przez organizatorów zaplanowanej. Swoją drogą, ma dyplomacja niemiecka do dyspozycji piękną willę niedaleko od piramidy Gajusza Cestiusza, jak na państwo, które przegrało ostatnią wojnę, to całkiem nieźle z tego wybrnęli.
Zwiedzać klasycznie, z przewodnikiem w ręku - tym razem nie zwiedzałam, sporo za to chodziłam, gubiąc się beznadziejnie, jak zwykle. Jakiś taki defekt mi towarzyszy, ponoć kobiecy bardzo, że nie mam, niestety, mapy w głowie. Za to mam za każdym razem niespodziankę, gdy docieram do zupełnie nieoczekiwanego celu.
Tomek został jeszcze we Włoszech, jest teraz w Wenecji, tak więc spędziłam weekend z dziećmi,samotnie bez męża. Okazało się, gdy wróciłam, że zostawione u moich rodziców dziewczynki właściwie wcale nie chodziły przez ten czas do szkoły i przedszkola, ponoć rozłożone bólem głowy. Podejrzewam, że przynajmniej jedna z nich ostro przysymulowała, a dwie pozostałe domagały się sprawiedliwości ( = identycznego potraktowania). Cóż, trudno, jakoś to przeżyjemy :-).
wtorek, 2 listopada 2010
"(...)Muszę i Rzym zobaczyć (...)"
Minęły trzy uroczo wolne dni, pobyliśmy sobie dobrze rodzinnie razem. Jestem zadowolona bardzo. Zdążyliśmy też na spokojnie (wreszcie)spakować rzeczy przed wyjazdem - krótkim tym razem - do Rzymu. Dzieci zostają z moimi rodzicami, tak wiem, że jestem szczęściarą :-)
Z Wiecznym Miastem łączą mnie więzy szczególne, głównie za sprawą pierwszego dłuższego pobytu, kiedy miałam dwadzieścia lat i naiwne wyobrażenia o świecie. Taka szybka szkoła dorosłości, radzenia sobie samej w obcym mieście, z nikłą znajomością języka i realiów. Pamiętam, że gdy było mi szczególnie ciężko, ktoś mi powiedział, że będę kiedyś wspominać te trudne dni jako wspaniały, owocny czas. I tak jest rzeczywiście. Mój sentyment jest nieuleczalny.
Przeglądam przewodniki, zastanawiam się, który zabrać, konstatuję, że widzieliśmy w Rzymie sporo, "prawie wszystko", co proponują książki, a jednocześnie tyle jeszcze zostało do zobaczenia! Tym razem czasu nie będzie dużo, raczej starczy tylko na spotkania ze znajomymi i sentymentalne spacery. Pogoda, za wyjątkiem dzisiejszego dnia (leje!) ma być ładna, za co jestm ogromnie wdzięczna. Chociaż deszczowy Rzym też lubię.
Mam nadzieję, że i Kindze się poszczęści pod tym względem:-)
no to do zobaczenia
Z Wiecznym Miastem łączą mnie więzy szczególne, głównie za sprawą pierwszego dłuższego pobytu, kiedy miałam dwadzieścia lat i naiwne wyobrażenia o świecie. Taka szybka szkoła dorosłości, radzenia sobie samej w obcym mieście, z nikłą znajomością języka i realiów. Pamiętam, że gdy było mi szczególnie ciężko, ktoś mi powiedział, że będę kiedyś wspominać te trudne dni jako wspaniały, owocny czas. I tak jest rzeczywiście. Mój sentyment jest nieuleczalny.
Przeglądam przewodniki, zastanawiam się, który zabrać, konstatuję, że widzieliśmy w Rzymie sporo, "prawie wszystko", co proponują książki, a jednocześnie tyle jeszcze zostało do zobaczenia! Tym razem czasu nie będzie dużo, raczej starczy tylko na spotkania ze znajomymi i sentymentalne spacery. Pogoda, za wyjątkiem dzisiejszego dnia (leje!) ma być ładna, za co jestm ogromnie wdzięczna. Chociaż deszczowy Rzym też lubię.
Mam nadzieję, że i Kindze się poszczęści pod tym względem:-)
no to do zobaczenia
poniedziałek, 25 października 2010
Nie ogarniam tej kuwety...
... jak powiedział idąc przez pustynię jeden kot do drugiego.
Nie nadążam.
Siadłam teraz do komputera z bólem głowy i łamaniem w kościach, ciekawe, czy skończy się zachorowaniem czy, jak zwykle, rozejdzie się po człowieku. Żołądek ściśnięty od nieregularnych posiłków. Jednak nie wychodzi mi trójpolówka, o której kiedyś pisałam. W moim przypadku jest to raczej Syndrom Krótkiej Kołdry: staram się poradzić sobie we wszystkim, jednak cudów nie ma, zawsze się okazuje, że jeśli gdzieś coś krótką kołdrą przykryję, to z drugiej strony coś się odkrywa. Jeśli pół dnia spędzę w kuchni, gotując obiad, piekąc ciasto i przygotowując coś dobrego na kolację, zawalone są inne rzeczy, zaniedbane dzieci, znajomi. Gdy z kolei prasuję ogromną górę ubrań, to chodzę głodna, bo naprawdę nie umiem ogarnąć tego wszystkiego. Trochę też w tym jest i celowego działania, w tym przynajmniej sprawdza się trójpolówka: jest odmiana. Bo powtarzanie codziennie i niezmiennie tych samych prac, dreptanie po kawałku w miejscu - szalenie frustrujące.
Dlatego jakże wdzięczna jestem Donce za sobotnią zupę, pełną warzyw i mięsa, gorącą, ze świeżym chlebem. To było miłe spotkanie, a kulki filcowe wielkości i koloru niedużych śliwek, które pierwszy raz samodzielnie wykonałam, przerobione zostały już na wielkie i wesołe kolczyki, dyndające radośnie na przekór wszystkiemu.
Nie nadążam.
Siadłam teraz do komputera z bólem głowy i łamaniem w kościach, ciekawe, czy skończy się zachorowaniem czy, jak zwykle, rozejdzie się po człowieku. Żołądek ściśnięty od nieregularnych posiłków. Jednak nie wychodzi mi trójpolówka, o której kiedyś pisałam. W moim przypadku jest to raczej Syndrom Krótkiej Kołdry: staram się poradzić sobie we wszystkim, jednak cudów nie ma, zawsze się okazuje, że jeśli gdzieś coś krótką kołdrą przykryję, to z drugiej strony coś się odkrywa. Jeśli pół dnia spędzę w kuchni, gotując obiad, piekąc ciasto i przygotowując coś dobrego na kolację, zawalone są inne rzeczy, zaniedbane dzieci, znajomi. Gdy z kolei prasuję ogromną górę ubrań, to chodzę głodna, bo naprawdę nie umiem ogarnąć tego wszystkiego. Trochę też w tym jest i celowego działania, w tym przynajmniej sprawdza się trójpolówka: jest odmiana. Bo powtarzanie codziennie i niezmiennie tych samych prac, dreptanie po kawałku w miejscu - szalenie frustrujące.
Dlatego jakże wdzięczna jestem Donce za sobotnią zupę, pełną warzyw i mięsa, gorącą, ze świeżym chlebem. To było miłe spotkanie, a kulki filcowe wielkości i koloru niedużych śliwek, które pierwszy raz samodzielnie wykonałam, przerobione zostały już na wielkie i wesołe kolczyki, dyndające radośnie na przekór wszystkiemu.
środa, 13 października 2010
ciężar i dziura po pisarzu
Dzisiaj trochę marudzę: moja najstarsza córka, niewysoka i raczej szczupła, dźwiga do szkoły plecak, który waży prawie 10 kilogramów! Tyle ciężaru to, przede wszystkim, książki, do tego osprzęt plastyczny, zeszyty, śniadanie, picie. Zastanawiam się, czy ci wszyscy dumni twórcy podręczników, piejący na cześć nowoczesnej edukacji, przez chwilę chociaż pomyśleli o fizycznym aspekcie i policzalnym wymiarze swoich wytworów. O delikatnych kręgosłupach małych dzieci. Przepełnione szkoły nie mają możliwości "zaszafkować" książek, zresztą, co zrobić z pracami zadawanymi do domu? Ergo: trzeba dźwigać. Przyznam, że robi mi się słabo, jak znoszę i wnoszę dziewczynkom po schodach do metra oba plecaki. I tak dobrze, że resztę drogi ciągną to draństwo na kółkach. I jakie odbierają podświadomie i, przede wszystkim, cielesne, przesłanie na temat szkoły? Odpowiedź jasna. Ciężar nie do udźwignięcia.
Poza tym wszyscy zdrowi.
Z biblioteki w ciągu dwóch dni od ogłoszenia literackiego Nobla zniknął już nam cały Vargas Llosa, pożyczony przez tych, co go chcieli poznać, czy odświeżyć. Na przepełnionych do granic możliwości półkach w miejscu Llosy zieje sugestywna dziura - tak oto objawia się w praktyce wydarzenie kulturalne. Bardziej jednak podobało mi się to, co powiedział pewien smutny, zamyślony czytelnik, wypożyczając trzy powieści Amosa Oza:
Tak bym chciał mu jakoś wynagrodzić ten brak Nobla, powiedział. Piękne.
Poza tym wszyscy zdrowi.
Z biblioteki w ciągu dwóch dni od ogłoszenia literackiego Nobla zniknął już nam cały Vargas Llosa, pożyczony przez tych, co go chcieli poznać, czy odświeżyć. Na przepełnionych do granic możliwości półkach w miejscu Llosy zieje sugestywna dziura - tak oto objawia się w praktyce wydarzenie kulturalne. Bardziej jednak podobało mi się to, co powiedział pewien smutny, zamyślony czytelnik, wypożyczając trzy powieści Amosa Oza:
Tak bym chciał mu jakoś wynagrodzić ten brak Nobla, powiedział. Piękne.
poniedziałek, 4 października 2010
wieczorem, we czwartek
W garnku bulgocą sobie apetycznie śliwki na powidła, za radą znajomej doprawione cynamonem, imbirem i odrobiną pieprzu. Więc jednak zrobię jesienne przetwory, może nawet rozkręcę się z tym dalej i spróbuję usmażyć konfitury z dyni (ponoć smaczne bardzo) i jabłka do szarlotek. Wrzesień miałam trudny i mozolny, wraz z jesienią przyszły siły i większa ochota do życia.W dodatku ta pogoda, cudna i szalona, słońce i wiatr, przypomina mi się jesień i zima w Rzymie, gdy wiała tramontana. Słonecznie, pięknie, a wichrzysko takie, że zmarznąć można było na sopel.
Ostatnio oglądaliśmy z T. świetny film, Śniegowe ciastko w reżyserii Marca Evansa. To poruszająca historia Alexa, mężczyzny po traumatycznych przejściach, który dopiero co opuścił więzienie. Gdy pewnego słonecznego, zimowego ranka Alex podwiózł samochodem autostopowiczkę Vivien, żadne z nich nie wiedziało, że to już ostania podróż dziewczyny. Zginęła na miejscu, gdy na samochód wpadła ciężarówka. Zdruzgotany Alex, o którym w tym momencie filmu jeszcze prawie nic nie wiemy, postanawia spotkać się z Lindą, matką dziewczyny. I wtedy zdarza się kilka rzeczy, które odmieniają jego życie.
Linda jest autystykiem, od urodzenia żyje w swoim starannie uporządkowanym świecie.Potrafi ją strasznie wkurzyć i przerazić taki drobiazg, jak plama na podłodze albo śmieci do wyrzucenia - nie radzi sobie dobrze z rzeczywistością, jednocześnie jednak zdumiewająca jest jej siła akceptacji dla drugiego człowieka. Tak jakby cały czas tkwiła jeszcze na poziomie dziecka, które uczy się świata: tylko małym dzieciom łatwo przychodzi przyjęcie najróżniejszych rzeczy jako normalnych.
(Tu mała dygresja na ten temat: Tonia, niania i opiekunka mojego dzieciństwa, cierpiała na rozległe żylaki. Jej nogi były oszpecone, niemal fioletowe. Dla mnie jednak były zupełnie zwyczajne, ani brzydkie, ani ładne, NORMALNE, nie do porównywania. Należały do kochanej osoby, to było najważniejsze).
Jak się można domyślić, główny bohater dostaje sporo do myślenia pod wpływem tego spotkania.
Najważniejsze w tym filmie było dla mnie to, co na małą skalę miałoby szansę stawać się na co dzień, gdyby tylko potrafić przyjąć człowieka takim, jakim jest. Tu myślę szczególnie o sobie, jak trudno mi nieraz zaakceptować, szczególnie w stosunku do najbliższych, że nie są po to, by zaspokoić moje potrzeby i realizować życiowe scenariusze mojego autorstwa. Banalna prawda, że otwarcie się na drugiego człowieka nadaje sens, ale jakże pięknie przedstawiona. Doskonała gra aktorów, świetne zdjęcia, dowcipne dialogi - bardzo ładny film.
Autyzm jako temat poruszany jest też w wielu książkach, nie tylko specjalistycznych. Ostatnio czytałam dwie. Jedna z nich to Drogi Gabrielu. List, autorem jest norweski dziennikarz Halfdan W.Freihow.Swoją książkę napisał w formie listu do autystycznego syna. W poruszającej narracji opowiada o swoim życiu z Gabrielem,o cierpieniach i radościach, o tym wszystkim, czego chłopiec nigdy nie odczuje, nigdy nie pojmie. Mimo że są sobie tak bliscy, żyją w odrębnych światach.
Co mnie szczególnie porusza - i to niekoniecznie w taki katarktyczny, pozytywny sposób - to moja kompletna bezradność i jakaś taka nieadekwatność wobec świata widzianego z tamtej, autystycznej strony.
Jak wspomina Freihow, autystyk nigdy nie zrozumie, co czujesz, co więcej, nigdy nie będzie rozumiał, dlaczego to miałoby być w ogóle ważne. To niepokoi i całkiem wywraca do góry nogami moją hierarchię wartości i cały etos w-czucia, współ-czucia, wy-czucia innych ludzi. A jednak pozbawiona tych właściwości osoba nie jest ani trochę zubożona w swoim człowieczeństwie, które sięga głębiej, dalej, niż świat emocji.
Jeszcze dobitniej, tak, że już bardziej się nie da, wyraża tę prawdę inna książka, którą znalazłam przypadkiem podczas porządkowania regału w bibliotece (często wtedy wpadają w ręce prawdziwe perełki). To Filipina. Siła kruchego życia Sophie Chevillard-Lutz. W przeciwieństwie do poprzednio wspomnianych historii, ta opowiedziana przez autorkę jest świadectwem in crudo, napisanym prostym językiem. Tytułowa Filipina to córka Sophie, urodzona z bardzo poważnym defektem czaszki, bez szans na życie. Ośmioletnia dziewczynka jednak wbrew prognozom i przewidywaniom żyje nadal, chociaż nie widzi, nie słyszy, z trudem przełyka, a jej rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie paromiesięcznego dziecka. Matka i ojciec odważnie walczą o każdy jej dzień; nie tylko o to, by zapewnić dziecku opiekę i miłość, lecz także o godność tak kruchego i biednego życia. I tu najbardziej poruszające odkrycie dla mnie: Filipina nie ma absolutnie NIC, czym by mogła sobie zasłużyć na miłość, na życie, na istnienie: jest ogołocona totalnie ze wszystkiego, co ceni się w człowieku. A jednak jest KOCHANA PRZEZ BOGA. Co więc jest istotą człowieczeństwa? A raczej, co nią nie jest? Nie rozumiem - i nigdy nie będę potrafiła - tajemnicy cierpienia tej dziewczynki i jej rodziców, ale ta prawda wali mnie jak obuchem w głowę, w serce: mogę nie mieć nic z tego, o co tak się rozpaczliwie i beznadziejnie staram całe życie, nie mieć nic, a jednak - być KOCHANĄ.
Ostatnio oglądaliśmy z T. świetny film, Śniegowe ciastko w reżyserii Marca Evansa. To poruszająca historia Alexa, mężczyzny po traumatycznych przejściach, który dopiero co opuścił więzienie. Gdy pewnego słonecznego, zimowego ranka Alex podwiózł samochodem autostopowiczkę Vivien, żadne z nich nie wiedziało, że to już ostania podróż dziewczyny. Zginęła na miejscu, gdy na samochód wpadła ciężarówka. Zdruzgotany Alex, o którym w tym momencie filmu jeszcze prawie nic nie wiemy, postanawia spotkać się z Lindą, matką dziewczyny. I wtedy zdarza się kilka rzeczy, które odmieniają jego życie.
Linda jest autystykiem, od urodzenia żyje w swoim starannie uporządkowanym świecie.Potrafi ją strasznie wkurzyć i przerazić taki drobiazg, jak plama na podłodze albo śmieci do wyrzucenia - nie radzi sobie dobrze z rzeczywistością, jednocześnie jednak zdumiewająca jest jej siła akceptacji dla drugiego człowieka. Tak jakby cały czas tkwiła jeszcze na poziomie dziecka, które uczy się świata: tylko małym dzieciom łatwo przychodzi przyjęcie najróżniejszych rzeczy jako normalnych.
(Tu mała dygresja na ten temat: Tonia, niania i opiekunka mojego dzieciństwa, cierpiała na rozległe żylaki. Jej nogi były oszpecone, niemal fioletowe. Dla mnie jednak były zupełnie zwyczajne, ani brzydkie, ani ładne, NORMALNE, nie do porównywania. Należały do kochanej osoby, to było najważniejsze).
Jak się można domyślić, główny bohater dostaje sporo do myślenia pod wpływem tego spotkania.
Najważniejsze w tym filmie było dla mnie to, co na małą skalę miałoby szansę stawać się na co dzień, gdyby tylko potrafić przyjąć człowieka takim, jakim jest. Tu myślę szczególnie o sobie, jak trudno mi nieraz zaakceptować, szczególnie w stosunku do najbliższych, że nie są po to, by zaspokoić moje potrzeby i realizować życiowe scenariusze mojego autorstwa. Banalna prawda, że otwarcie się na drugiego człowieka nadaje sens, ale jakże pięknie przedstawiona. Doskonała gra aktorów, świetne zdjęcia, dowcipne dialogi - bardzo ładny film.
Autyzm jako temat poruszany jest też w wielu książkach, nie tylko specjalistycznych. Ostatnio czytałam dwie. Jedna z nich to Drogi Gabrielu. List, autorem jest norweski dziennikarz Halfdan W.Freihow.Swoją książkę napisał w formie listu do autystycznego syna. W poruszającej narracji opowiada o swoim życiu z Gabrielem,o cierpieniach i radościach, o tym wszystkim, czego chłopiec nigdy nie odczuje, nigdy nie pojmie. Mimo że są sobie tak bliscy, żyją w odrębnych światach.
Co mnie szczególnie porusza - i to niekoniecznie w taki katarktyczny, pozytywny sposób - to moja kompletna bezradność i jakaś taka nieadekwatność wobec świata widzianego z tamtej, autystycznej strony.
Jak wspomina Freihow, autystyk nigdy nie zrozumie, co czujesz, co więcej, nigdy nie będzie rozumiał, dlaczego to miałoby być w ogóle ważne. To niepokoi i całkiem wywraca do góry nogami moją hierarchię wartości i cały etos w-czucia, współ-czucia, wy-czucia innych ludzi. A jednak pozbawiona tych właściwości osoba nie jest ani trochę zubożona w swoim człowieczeństwie, które sięga głębiej, dalej, niż świat emocji.
Jeszcze dobitniej, tak, że już bardziej się nie da, wyraża tę prawdę inna książka, którą znalazłam przypadkiem podczas porządkowania regału w bibliotece (często wtedy wpadają w ręce prawdziwe perełki). To Filipina. Siła kruchego życia Sophie Chevillard-Lutz. W przeciwieństwie do poprzednio wspomnianych historii, ta opowiedziana przez autorkę jest świadectwem in crudo, napisanym prostym językiem. Tytułowa Filipina to córka Sophie, urodzona z bardzo poważnym defektem czaszki, bez szans na życie. Ośmioletnia dziewczynka jednak wbrew prognozom i przewidywaniom żyje nadal, chociaż nie widzi, nie słyszy, z trudem przełyka, a jej rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie paromiesięcznego dziecka. Matka i ojciec odważnie walczą o każdy jej dzień; nie tylko o to, by zapewnić dziecku opiekę i miłość, lecz także o godność tak kruchego i biednego życia. I tu najbardziej poruszające odkrycie dla mnie: Filipina nie ma absolutnie NIC, czym by mogła sobie zasłużyć na miłość, na życie, na istnienie: jest ogołocona totalnie ze wszystkiego, co ceni się w człowieku. A jednak jest KOCHANA PRZEZ BOGA. Co więc jest istotą człowieczeństwa? A raczej, co nią nie jest? Nie rozumiem - i nigdy nie będę potrafiła - tajemnicy cierpienia tej dziewczynki i jej rodziców, ale ta prawda wali mnie jak obuchem w głowę, w serce: mogę nie mieć nic z tego, o co tak się rozpaczliwie i beznadziejnie staram całe życie, nie mieć nic, a jednak - być KOCHANĄ.
sobota, 2 października 2010
Kolejna sobota, kiedy próbujemy nic nie robić :-)
... tyle, że ja już zaczęłam dyżury w pracy w tym dniu. Czytelników jednak było niewielu, nie wszyscy się jeszcze do naszych pracujących sobót na nowo przyzwyczaili.
Patrzę na dzisiejszą datę i przypominam sobie, jak to trzy lata temu o tej porze zaczęłam pisać swój stary blog. Byliśmy wtedy od miesiąca w Rzymie, właśnie założono nam internet (po długich mękach, trwało to miesiąc!) i pomyślałam, że może tak łatwiej będzie pozostać w kontakcie z przyjaciółmi i znajomymi. Dziwnie się czułam, umieszczając pierwszy wpis! Zamierzałam pisywać tylko przez rok, aż do powrotu do Polski, ale jakoś do tej pory nie mogę przestać, chociaż nie zaglądam tu często, jak widzicie.
Niedawno Ania z Caramby zaprosiła mnie do zabawy blogowej: mam napisać o dziesięciu rzeczach, które lubię. Ciąg dalszy zabawy trąci nieco tradycją tzw. łańcuszków św. Antoniego, a mianowicie: wytypuj dziesięć następnych osób i zaproś do zabawy.Z reguły podchodzę trochę nieufnie do tego typu rzeczy, ale postanowiłam (z opóźnieniem) o tym napisać i zaraz wytłumaczę, dlaczego.
Przede wszystkim, Aniu, dziękuję za wyróżnienie! Ja sama czytam z przyjemnością wszystkie świetne blogi, które mam na zakładce z boku (część z nich, niestety, przestała być aktywna). Zaglądam też nieraz do fantastycznego miejsca, bloga pisanego przez włoską autorkę licznych książek i publikacji, Miti Vigliero. To mój niedościgły wzór, tak przy okazji, zwłaszcza niektóre posty na temat języka, powiedzonek, lektur, zwyczajów są fascynujące. Jest to blog pisany wyłącznie w języku Dantego, ale jeśli ktoś zna włoski, to bardzo polecam.
A teraz ad rem : Ostatnio sporo myślałam sobie o tym, jak ważne jest wiedzieć, co się naprawdę lubi. Zauważyłam, że wielu ludzi nawet nie dociera do tej części siebie, gdzie ukryte są prawdziwe i szczere upodobania. Przytłaczają ich obowiązki i powinności, często też nie do końca świadomie przyjmują cudze gusty i styl życia w obawie, by nie być odrzuconym czy uznanym za człowieka dziwnego. Dotyczy to nie tylko nastolatków, za wszelką cenę próbujących upodobnić się do grup rówieśniczych, ale także dorosłych ludzi. Spróbujcie być "innym" w korporacji! To naprawdę trudne, zwłaszcza, gdy się nie jest pewną siebie i swoich granic. Tymczasem kluczem, by odnaleźć się w tłumie, pierwszym krokiem, by poznać siebie, było dla mnie właśnie odkrycie, że są rzeczy, które lubię tylko ja. To jak odcisk palców, niepowtarzalna wizytówka i uposażenie, uśmiech mój do świata i świata do mnie. Bo przecież za tym, co mnie porusza i pociąga mogą się kryć zdolności i talenty, los i powołanie, jednym słowem. Zatrzymać się nad tym, przyjrzeć się temu, co mnie cieszy - to wielka sprawa i zadanie na każdy dzień.
A co lubię?
1. Podróżować. Nie muszę daleko, chodzi mi o ten stan, kiedy jestem w ruchu, a wszystko w środku we mnie się uspokaja i wycisza
2. Rozmowy z przyjaciółką długie i szczere, do późna w nocy (kiedy to ostatni raz było? Dawno, niestety)
3. Patrzeć na jadące pociągi, zwłaszcza gdzieś daleko od miasta. Kocham małe stacje, wzruszają mnie tory wśród lasów i pól,lubię nawet zapach podkładów kolejowych. :-)
4. Czytać. Bez tego trudno mi przeżyć dzień.
5. Patrzeć na Tomka i dziewczynki, kiedy się cieszą czy bawią. Zwłaszcza widok uśmiechniętego, rozluźnionego męża jest wspaniały.
6. Uczyć się języków obcych, mówić w nich płynnie i bez kłopotów (ach, to wciąż w sferze marzeń), uczyć innych...
7. Odpuścić sobie czasem wszystko, pójść na wagary
8. Patrzeć na gwiazdy i nagle zdać sobie sprawę, że jestem bardzo mała, a wszechświat wielki i nieskończony; poczuć wtedy taką dogłębną i przejmującą samotność - myślę, że taką, jak w chwili śmierci można czuć - i wtedy szukać obecności Boga
9. Słuchać muzyki samotnie, grać czasem w samotności, czasem z kimś.
10. Chodzić do kawiarni
... i jeszcze trochę by się zebrało tych rzeczy.
Może Anulka,Karina i Kinga będą miały ochotę pociągnąć temat?
(napiszę Wam zasady w komentarzu)
Patrzę na dzisiejszą datę i przypominam sobie, jak to trzy lata temu o tej porze zaczęłam pisać swój stary blog. Byliśmy wtedy od miesiąca w Rzymie, właśnie założono nam internet (po długich mękach, trwało to miesiąc!) i pomyślałam, że może tak łatwiej będzie pozostać w kontakcie z przyjaciółmi i znajomymi. Dziwnie się czułam, umieszczając pierwszy wpis! Zamierzałam pisywać tylko przez rok, aż do powrotu do Polski, ale jakoś do tej pory nie mogę przestać, chociaż nie zaglądam tu często, jak widzicie.
Niedawno Ania z Caramby zaprosiła mnie do zabawy blogowej: mam napisać o dziesięciu rzeczach, które lubię. Ciąg dalszy zabawy trąci nieco tradycją tzw. łańcuszków św. Antoniego, a mianowicie: wytypuj dziesięć następnych osób i zaproś do zabawy.Z reguły podchodzę trochę nieufnie do tego typu rzeczy, ale postanowiłam (z opóźnieniem) o tym napisać i zaraz wytłumaczę, dlaczego.
Przede wszystkim, Aniu, dziękuję za wyróżnienie! Ja sama czytam z przyjemnością wszystkie świetne blogi, które mam na zakładce z boku (część z nich, niestety, przestała być aktywna). Zaglądam też nieraz do fantastycznego miejsca, bloga pisanego przez włoską autorkę licznych książek i publikacji, Miti Vigliero. To mój niedościgły wzór, tak przy okazji, zwłaszcza niektóre posty na temat języka, powiedzonek, lektur, zwyczajów są fascynujące. Jest to blog pisany wyłącznie w języku Dantego, ale jeśli ktoś zna włoski, to bardzo polecam.
A teraz ad rem : Ostatnio sporo myślałam sobie o tym, jak ważne jest wiedzieć, co się naprawdę lubi. Zauważyłam, że wielu ludzi nawet nie dociera do tej części siebie, gdzie ukryte są prawdziwe i szczere upodobania. Przytłaczają ich obowiązki i powinności, często też nie do końca świadomie przyjmują cudze gusty i styl życia w obawie, by nie być odrzuconym czy uznanym za człowieka dziwnego. Dotyczy to nie tylko nastolatków, za wszelką cenę próbujących upodobnić się do grup rówieśniczych, ale także dorosłych ludzi. Spróbujcie być "innym" w korporacji! To naprawdę trudne, zwłaszcza, gdy się nie jest pewną siebie i swoich granic. Tymczasem kluczem, by odnaleźć się w tłumie, pierwszym krokiem, by poznać siebie, było dla mnie właśnie odkrycie, że są rzeczy, które lubię tylko ja. To jak odcisk palców, niepowtarzalna wizytówka i uposażenie, uśmiech mój do świata i świata do mnie. Bo przecież za tym, co mnie porusza i pociąga mogą się kryć zdolności i talenty, los i powołanie, jednym słowem. Zatrzymać się nad tym, przyjrzeć się temu, co mnie cieszy - to wielka sprawa i zadanie na każdy dzień.
A co lubię?
1. Podróżować. Nie muszę daleko, chodzi mi o ten stan, kiedy jestem w ruchu, a wszystko w środku we mnie się uspokaja i wycisza
2. Rozmowy z przyjaciółką długie i szczere, do późna w nocy (kiedy to ostatni raz było? Dawno, niestety)
3. Patrzeć na jadące pociągi, zwłaszcza gdzieś daleko od miasta. Kocham małe stacje, wzruszają mnie tory wśród lasów i pól,lubię nawet zapach podkładów kolejowych. :-)
4. Czytać. Bez tego trudno mi przeżyć dzień.
5. Patrzeć na Tomka i dziewczynki, kiedy się cieszą czy bawią. Zwłaszcza widok uśmiechniętego, rozluźnionego męża jest wspaniały.
6. Uczyć się języków obcych, mówić w nich płynnie i bez kłopotów (ach, to wciąż w sferze marzeń), uczyć innych...
7. Odpuścić sobie czasem wszystko, pójść na wagary
8. Patrzeć na gwiazdy i nagle zdać sobie sprawę, że jestem bardzo mała, a wszechświat wielki i nieskończony; poczuć wtedy taką dogłębną i przejmującą samotność - myślę, że taką, jak w chwili śmierci można czuć - i wtedy szukać obecności Boga
9. Słuchać muzyki samotnie, grać czasem w samotności, czasem z kimś.
10. Chodzić do kawiarni
... i jeszcze trochę by się zebrało tych rzeczy.
Może Anulka,Karina i Kinga będą miały ochotę pociągnąć temat?
(napiszę Wam zasady w komentarzu)
poniedziałek, 20 września 2010
bez tytułu
Wróciliśmy wczoraj (już nie wczoraj, znowu czas ucieka!)późno z małej wyprawy na południe Polski, gdzie spotykaliśmy się z dawno (albo nigdy) nie widzianą dalszą rodziną Tomka. Ja dojechałam do nich w sobotę, ominęła mnie zatem część wizyt, ale i tak było intensywnie. Twarze, domy, rozmowy, krajobrazy - co chwila coś innego. I, jak bywa przy takich okazjach, jedzenie. Wiadomo, czym jest taka rodzinna gościnność.
Ze zdumieniem odkryłam, jak wielką rodzinę ma Tomek, jest wreszcie jakaś równowaga, jakaś przeciw-waga nawet do mojej wybujałej i rozrosłej familii. Czuję, że to jest w jakiś sposób bardzo istotne móc poznać dalszych krewnych, jakoś sytuuje to człowieka w szerszym kontekście, ubogaca, mimo, że przecież rozmowy, jakie można prowadzić z widzianymi pierwszy raz prawie obcymi ludźmi są nieraz czysto konwencjonalne (i bywa, że takie już pozostają).
Dzieci nasze trochę w tym zamieszaniu się gubiły, a Hania powiedziała nawet w pewnej chwili:
"Babciu, obiecałaś, że to już będzie ostatnia ciocia!!!"
na szczęście, nie przy gospodarzach.
Po powrocie dzieci padły za zmęczenia, a dzisiaj rano Hania poprosiła mnie, czy nie możemy sobie zrobić w następną sobotę takiego dnia, że zostaniemy w domu i wreszcie NIGDZIE NIE POJEDZIEMY I NIE PÓJDZIEMY? Jasne, powiedziałam, a co chciałabyś robić wtedy, córeczko? No, nic, powiedziała najpierw. A potem wymyśliła cały szereg takich zwykłych rzeczy - rysowanie, malowanie, lepienie, czytanie, zabawy z siostrami. A ja pomyślałam sobie, że to całkiem niegłupi pomysł i też bym chciała w następną sobotę po prostu nic nie robić.
Więc już tylko wirtualny skok do Norwegii - opowieść skończyłam na wizycie u Michaela i Liv. Po całkiem miłym wieczorze z gospodarzami na tarasie, przy różanej poświacie zachodzącego słońca (na co zwróciła uwagę Aneta), nastąpił całkiem nieprzewidziany, dramatyczny zwrot akcji. Michael choruje ciężko na cukrzycę, gdy pojawiliśmy się u nich, miał powikłania i stan zapalny w stopie. Wyglądało to nieciekawie, a facet, co było widać, męczył się bardzo, najprostsze czynności sprawiały, że był wyczerpany. Mimo to z uśmiechem rozmawiał, bawił się z naszymi dziećmi, a nawet wybrał się z nami na nocną przejażdżkę samochodem po okolicy (to właśnie wtedy obejrzałam te bajecznie oświetlone domki, z lampeczkami w oknach). Rano, niestety, już go nie zobaczyliśmy. Zabrało go nocą pogotowie, gdyż stan zakażonej stopy był bardzo poważny. Jeszcze tego samego dnia został operowany i pozbawiony przez amputację jednego z palców u nogi. Jak potem po powrocie do domu z humorem zauważył, jest całkiem unikalnym facetem z trzema nerkami (jedną ma przeszczepioną od syna) i dziewięcioma palcami u nóg.
Tak więc dzień upłynął nam nieco smutnie, w oczekiwaniu wiadomości ze szpitala w Lillehammer. W dodatku pogoda załamała się gwałtownie i mieliśmy niżową aurę z deszczem aż do wieczora (był to, nawiasem mówiąc, najgorszy pogodowo dzień podczas całej wyprawy). Siedzieliśmy więc sobie sami w domku, co nie było nawet takie złe po poprzedniej intensywności podróży. Deszcz padał, czytaliśmy, coś tam pichciliśmy w kuchni. Przygotowaliśmy też obiad dla Liv, rozerwanej między szkołę (pierwszy dzień pracy w nowym roku), a szpital, ale, biedna, nawet nie miała chwili, by usiąść tego dnia.
W okolicy nie było specjalnie nic spektakularnego do zwiedzania, żałowałam tylko spacerów po wzgórzach, na które sobie już zrobiłam apetyt podczas różanego wieczoru. W czasie wieczornej wycieczki zwróciłam uwagę na okoliczną ciekawostkę - furtkę do jednego z gospodarstw otaczały znacznych rozmiarów zagięte słupy. I zagadka, z czego są zrobione. Wyglądały na pierwszy rzut oka jakby z kamienia, omszone, szare, lecz okazało się, że są to ... żebra wieloryba! Dom należał do rodziny, która swego czasu trudniła się wielorybnictwem, stąd to oryginalnie zastosowane trofeum. Niestety, nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Ciekawe, że w Norwegii do tej pory można polować na walenie. To pozwolenie jest, co prawda, mocno obwarowane rozmaitymi warunkami nałożonymi przez międzynarodowe organizacje ekologiczne. Sami Norwegowie nie mają jednak do tego procederu tak emocjonalnego stosunku, jak reszta świata, niektórzy wyrażali się nawet nieco ironicznie o walecznych ekologach. Cóż, wielorybnictwo mają już pewnie trochę we krwi. A biednych wielorybów szkoda nam było.
W okolicy znajdowała się jeszcze jedna ciekawa pamiątka, tym razem historyczna: słup pielgrzymi, odmierzający drogę do średniowiecznego miejsca chrześcijańskiego kultu w Nidaros (dzisiaj Trondheim). We wspaniałej gotyckiej katedrze, która do dzisiaj zachował średniowieczną nazwę miasta Nidaros, mieści się grób św Olafa, króla panującego w XI wieku, który wprowadził w tym kraju chrześcijaństwo. Miejsce jego pochówku przyciągało od dawna rzesze ludzi, wędrujących setki kilometrów, by pomodlić się albo odpokutować grzechy (jak to było w "Krystynie, córce Lavransa"). Jak wcześniej wspominałam, po wprowadzeniu reformacji ruch pielgrzymi zanikł prawie całkiem, chociaż obecnie, mam wrażenie, przeżywa on swoją druga młodość, co w kraju tak zlaicyzowanym, jak Norwegia, budzi pewne zdumienie. Poznaliśmy jednak podczas naszej podróży kogoś, kto żywo uczestniczy w odkrywaniu starodawnych pielgrzymich szlaków i to bynajmniej nie z pobudek historycznych. Są nawet, jak się okazuje, stowarzyszenia i organizacje, które się tym zajmują. Dla naszej znajomej - agnostyczki - taka pielgrzymka jest podróżą ku poznaniu siebie samej, przekroczeniu siebie i wyjściu na przeciw Temu, co nieznane.
A to jeszcze jeden stavkirke, jaki widzieliśmy po drodze, w miejscowości Ringebu.Dostępny wewnątrz tylko do zwiedzania:
I tak oto powoli pożegnaliśmy się z Norwegią. Następnego dnia wyjechaliśmy do Szwecji, o czym, mam nadzieję, uda mi się jeszcze napomknąć.
A dzisiaj, we wtorek, wybraliśmy się do sklepu z meblami, by zamówić kanapę. Od pewnego czasu nie mamy sofy, poprzednia dała głowę podczas zeszłorocznego remontu, kiedy położona została piękna dębowa podłoga i wydało nam się nagle, że stary ikeowski rupieć po prostu nie ma racji bytu w naszych nowych przestrzeniach! Rychło okazało się, że to wcale nie tak łatwo jest ot, pójść i kupić następną (która by się, nota bene nie rozsypała po paru latach. Więc nie mieliśmy sofy i nawet udawaliśmy, że się cieszymy odzyskaną przestrzenią i niezagraconym pokojem. Tylko kompletnie nie było miejsca w tym mieszkaniu, by odpocząć. Każdy polował na jedyny nasz fotel, reszta, której się nie powiodło, zadowolić się musiała krzesłami. Twardymi.
... a tymczasem sofa jest mięciutka, Pani w sklepie była niezwykle miła, poczęstowała nas kawą i herbatą, dzieci czekoladkami i puściła nastrojową muzykę. Tomek zauważył, że gdy już wychodziliśmy, zabrzmiała drugi raz piosenka Paolo Conte "Sandwich man", która nam się spodobała przy pierwszym słuchaniu (zostało to zauważone i natychmiast wykorzystane, jak widać). I jak tu nie kupić sofy, trzeba by być twardzielem :-)
Ze zdumieniem odkryłam, jak wielką rodzinę ma Tomek, jest wreszcie jakaś równowaga, jakaś przeciw-waga nawet do mojej wybujałej i rozrosłej familii. Czuję, że to jest w jakiś sposób bardzo istotne móc poznać dalszych krewnych, jakoś sytuuje to człowieka w szerszym kontekście, ubogaca, mimo, że przecież rozmowy, jakie można prowadzić z widzianymi pierwszy raz prawie obcymi ludźmi są nieraz czysto konwencjonalne (i bywa, że takie już pozostają).
Dzieci nasze trochę w tym zamieszaniu się gubiły, a Hania powiedziała nawet w pewnej chwili:
"Babciu, obiecałaś, że to już będzie ostatnia ciocia!!!"
na szczęście, nie przy gospodarzach.
Po powrocie dzieci padły za zmęczenia, a dzisiaj rano Hania poprosiła mnie, czy nie możemy sobie zrobić w następną sobotę takiego dnia, że zostaniemy w domu i wreszcie NIGDZIE NIE POJEDZIEMY I NIE PÓJDZIEMY? Jasne, powiedziałam, a co chciałabyś robić wtedy, córeczko? No, nic, powiedziała najpierw. A potem wymyśliła cały szereg takich zwykłych rzeczy - rysowanie, malowanie, lepienie, czytanie, zabawy z siostrami. A ja pomyślałam sobie, że to całkiem niegłupi pomysł i też bym chciała w następną sobotę po prostu nic nie robić.
Więc już tylko wirtualny skok do Norwegii - opowieść skończyłam na wizycie u Michaela i Liv. Po całkiem miłym wieczorze z gospodarzami na tarasie, przy różanej poświacie zachodzącego słońca (na co zwróciła uwagę Aneta), nastąpił całkiem nieprzewidziany, dramatyczny zwrot akcji. Michael choruje ciężko na cukrzycę, gdy pojawiliśmy się u nich, miał powikłania i stan zapalny w stopie. Wyglądało to nieciekawie, a facet, co było widać, męczył się bardzo, najprostsze czynności sprawiały, że był wyczerpany. Mimo to z uśmiechem rozmawiał, bawił się z naszymi dziećmi, a nawet wybrał się z nami na nocną przejażdżkę samochodem po okolicy (to właśnie wtedy obejrzałam te bajecznie oświetlone domki, z lampeczkami w oknach). Rano, niestety, już go nie zobaczyliśmy. Zabrało go nocą pogotowie, gdyż stan zakażonej stopy był bardzo poważny. Jeszcze tego samego dnia został operowany i pozbawiony przez amputację jednego z palców u nogi. Jak potem po powrocie do domu z humorem zauważył, jest całkiem unikalnym facetem z trzema nerkami (jedną ma przeszczepioną od syna) i dziewięcioma palcami u nóg.
Tak więc dzień upłynął nam nieco smutnie, w oczekiwaniu wiadomości ze szpitala w Lillehammer. W dodatku pogoda załamała się gwałtownie i mieliśmy niżową aurę z deszczem aż do wieczora (był to, nawiasem mówiąc, najgorszy pogodowo dzień podczas całej wyprawy). Siedzieliśmy więc sobie sami w domku, co nie było nawet takie złe po poprzedniej intensywności podróży. Deszcz padał, czytaliśmy, coś tam pichciliśmy w kuchni. Przygotowaliśmy też obiad dla Liv, rozerwanej między szkołę (pierwszy dzień pracy w nowym roku), a szpital, ale, biedna, nawet nie miała chwili, by usiąść tego dnia.
W okolicy nie było specjalnie nic spektakularnego do zwiedzania, żałowałam tylko spacerów po wzgórzach, na które sobie już zrobiłam apetyt podczas różanego wieczoru. W czasie wieczornej wycieczki zwróciłam uwagę na okoliczną ciekawostkę - furtkę do jednego z gospodarstw otaczały znacznych rozmiarów zagięte słupy. I zagadka, z czego są zrobione. Wyglądały na pierwszy rzut oka jakby z kamienia, omszone, szare, lecz okazało się, że są to ... żebra wieloryba! Dom należał do rodziny, która swego czasu trudniła się wielorybnictwem, stąd to oryginalnie zastosowane trofeum. Niestety, nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Ciekawe, że w Norwegii do tej pory można polować na walenie. To pozwolenie jest, co prawda, mocno obwarowane rozmaitymi warunkami nałożonymi przez międzynarodowe organizacje ekologiczne. Sami Norwegowie nie mają jednak do tego procederu tak emocjonalnego stosunku, jak reszta świata, niektórzy wyrażali się nawet nieco ironicznie o walecznych ekologach. Cóż, wielorybnictwo mają już pewnie trochę we krwi. A biednych wielorybów szkoda nam było.
W okolicy znajdowała się jeszcze jedna ciekawa pamiątka, tym razem historyczna: słup pielgrzymi, odmierzający drogę do średniowiecznego miejsca chrześcijańskiego kultu w Nidaros (dzisiaj Trondheim). We wspaniałej gotyckiej katedrze, która do dzisiaj zachował średniowieczną nazwę miasta Nidaros, mieści się grób św Olafa, króla panującego w XI wieku, który wprowadził w tym kraju chrześcijaństwo. Miejsce jego pochówku przyciągało od dawna rzesze ludzi, wędrujących setki kilometrów, by pomodlić się albo odpokutować grzechy (jak to było w "Krystynie, córce Lavransa"). Jak wcześniej wspominałam, po wprowadzeniu reformacji ruch pielgrzymi zanikł prawie całkiem, chociaż obecnie, mam wrażenie, przeżywa on swoją druga młodość, co w kraju tak zlaicyzowanym, jak Norwegia, budzi pewne zdumienie. Poznaliśmy jednak podczas naszej podróży kogoś, kto żywo uczestniczy w odkrywaniu starodawnych pielgrzymich szlaków i to bynajmniej nie z pobudek historycznych. Są nawet, jak się okazuje, stowarzyszenia i organizacje, które się tym zajmują. Dla naszej znajomej - agnostyczki - taka pielgrzymka jest podróżą ku poznaniu siebie samej, przekroczeniu siebie i wyjściu na przeciw Temu, co nieznane.
A to jeszcze jeden stavkirke, jaki widzieliśmy po drodze, w miejscowości Ringebu.Dostępny wewnątrz tylko do zwiedzania:
I tak oto powoli pożegnaliśmy się z Norwegią. Następnego dnia wyjechaliśmy do Szwecji, o czym, mam nadzieję, uda mi się jeszcze napomknąć.
A dzisiaj, we wtorek, wybraliśmy się do sklepu z meblami, by zamówić kanapę. Od pewnego czasu nie mamy sofy, poprzednia dała głowę podczas zeszłorocznego remontu, kiedy położona została piękna dębowa podłoga i wydało nam się nagle, że stary ikeowski rupieć po prostu nie ma racji bytu w naszych nowych przestrzeniach! Rychło okazało się, że to wcale nie tak łatwo jest ot, pójść i kupić następną (która by się, nota bene nie rozsypała po paru latach. Więc nie mieliśmy sofy i nawet udawaliśmy, że się cieszymy odzyskaną przestrzenią i niezagraconym pokojem. Tylko kompletnie nie było miejsca w tym mieszkaniu, by odpocząć. Każdy polował na jedyny nasz fotel, reszta, której się nie powiodło, zadowolić się musiała krzesłami. Twardymi.
... a tymczasem sofa jest mięciutka, Pani w sklepie była niezwykle miła, poczęstowała nas kawą i herbatą, dzieci czekoladkami i puściła nastrojową muzykę. Tomek zauważył, że gdy już wychodziliśmy, zabrzmiała drugi raz piosenka Paolo Conte "Sandwich man", która nam się spodobała przy pierwszym słuchaniu (zostało to zauważone i natychmiast wykorzystane, jak widać). I jak tu nie kupić sofy, trzeba by być twardzielem :-)
piątek, 10 września 2010
na chwilkę wpadam...
Mam nadzieję, że jeszcze nie znudziły Was norweskie impresje. Jeszcze mam ochotę czasem coś powspominać, by nie uciekło. Tymczasem plan zajęć dzieci trochę się już ustabilizował, chociaż nie koniec ciągłym zmianom i niespodziankom, a opiekunka Zuzia jeszcze na wakacjach. Dzisiaj zostawiłam przeziębioną Janeczkę domu, zamienimy się z Tomkiem pilnowaniem - on wróci i będzie pracował w domu (fajnie, że czasem tak można), ja pójdę do pracy.
Nawiasem mówiąc, w pracy mi ostatnio jakoś trudniej było wysiedzieć, co jakiś czas spoglądałam na zegar, ile jeszcze czasu zostało. Kiedy ruch jest niewielki, a dodatkowe zajęcia się akurat skończyły, zawieszam się w bezruchu, coś tam sobie podczytuję, przeglądam, ustawiam i porządkuję, ale senność i odrętwienie dominują. Może minie z czasem, można to w końcu zwalić na jesienną pogodę. Zobaczymy dalej, jak będzie.
A to piszę już parę dni później, Tomek też się rozłożył koncertowo, dopiero dzisiaj trochę lepiej. Jesienna pogoda to sprawiła, ani chybi, dodać przeciążenie i nerwy początku roku szkolnego.
A wracając do Norwegii....
Ostatni nasz postój wypadł znowu w okolicy jeziora Mjǿsa, niedaleko Gjǿvik. W ten sposób zatoczyliśmy koło, czyli pętelkę. Zatrzymaliśmy się u ludzi, których poznaliśmy już przy okazji pobytu u Siri, na wspólnej kolacji z barankiem, u Liv i Michaela. Bardzo ciekawa para, on jest Żydem z nowojorskiego Bronxu, ona Norweżką. Mieszkają w prześlicznym domku na wzgórzu, Liv pracuje w szkole, a Michael jest psychoterapeutą.
Dziewczynki cudnie bawiły się w ogrodzie. Gospodarze nasi zwykle mieli już odchowane dzieci, ale zawsze znalazły się jakieś stare zabawki, na przykład jak tutaj:
Wieczorem na tarasie porozmawialiśmy sobie z nimi, zwłaszcza miło zajmował się nami Michael, opowiadając w bardzo klarownej amerykańskiej angielszczyźnie o ich życiu w Norwegii. Mieszkali już bowiem jako rodzina także w Stanach, w małym miasteczku jak z powieści, gdzie sąsiedzi spędzają razem mnóstwo czasu, wpadają do siebie bez ceregieli, a dzieci wychowują się razem, bawiąc na dworze. W porównaniu z taką idyllą norweskie obyczaje i północna rzeczywistość miejscowości, gdzie obecnie mieszkają, jest diametralnie różna. Norwegowie są mili, bardzo nawet, mówił Michael, ale mają tu swoje odwieczne kółka znajomych, swoje sprawy i nawet po latach trudno naprawdę wejść w ich środowisko.Z sąsiadami przez płot odwiedzili się w domach w ciągu kilkunastu lat zaledwie parę razy! Więc może jeszcze kiedyś wrócą do Ameryki, chociaż wcale nie jest pewne, co tam zastaną.
Tu pomyślałam sobie, że owszem, specyfika miejsca i temperamentu gra dużą rolę przy powstawaniu takich różnic kulturowych, ale nieraz jest to kwestia szczęścia spotkania na swojej drodze wspaniałych ludzi, a to może zdarzyć się wszędzie. Wspominam z nostalgią Rzym, gdzie po kilku tygodniach bywaliśmy już w wielu domach i gdzie zostawiliśmy prawdziwych przyjaciół i fajnych znajomych, ale przecież nie da się tego powiedzieć o wszystkich Polakach, którzy mieszkali we Włoszech, wprost przeciwnie, powiedziałabym. Południowcy, wbrew temu, co się obiegowo sądzi o ich towarzyskich potrzebach, wcale nie są skłonni zapraszać za prędko do domu, o nie! W knajpie czy na mieście chętnie się umówią, ale to trochę inna sprawa, zwłaszcza, gdy są już w domu dzieci i nie da się biegać wieczorami po świecie, zaniedbując obrządek :-)
O Stanach też słyszałam mieszane opinie dotyczące ludzkich relacji, to chyba tak ogromny i zróżnicowany kraj, że nie da się generalizować. Ciekawa jestem opinii Ani J. na ten temat!
(i tu na razie Was zostawię, bo pędzę dalej)
Nawiasem mówiąc, w pracy mi ostatnio jakoś trudniej było wysiedzieć, co jakiś czas spoglądałam na zegar, ile jeszcze czasu zostało. Kiedy ruch jest niewielki, a dodatkowe zajęcia się akurat skończyły, zawieszam się w bezruchu, coś tam sobie podczytuję, przeglądam, ustawiam i porządkuję, ale senność i odrętwienie dominują. Może minie z czasem, można to w końcu zwalić na jesienną pogodę. Zobaczymy dalej, jak będzie.
A to piszę już parę dni później, Tomek też się rozłożył koncertowo, dopiero dzisiaj trochę lepiej. Jesienna pogoda to sprawiła, ani chybi, dodać przeciążenie i nerwy początku roku szkolnego.
A wracając do Norwegii....
Ostatni nasz postój wypadł znowu w okolicy jeziora Mjǿsa, niedaleko Gjǿvik. W ten sposób zatoczyliśmy koło, czyli pętelkę. Zatrzymaliśmy się u ludzi, których poznaliśmy już przy okazji pobytu u Siri, na wspólnej kolacji z barankiem, u Liv i Michaela. Bardzo ciekawa para, on jest Żydem z nowojorskiego Bronxu, ona Norweżką. Mieszkają w prześlicznym domku na wzgórzu, Liv pracuje w szkole, a Michael jest psychoterapeutą.
Dziewczynki cudnie bawiły się w ogrodzie. Gospodarze nasi zwykle mieli już odchowane dzieci, ale zawsze znalazły się jakieś stare zabawki, na przykład jak tutaj:
Wieczorem na tarasie porozmawialiśmy sobie z nimi, zwłaszcza miło zajmował się nami Michael, opowiadając w bardzo klarownej amerykańskiej angielszczyźnie o ich życiu w Norwegii. Mieszkali już bowiem jako rodzina także w Stanach, w małym miasteczku jak z powieści, gdzie sąsiedzi spędzają razem mnóstwo czasu, wpadają do siebie bez ceregieli, a dzieci wychowują się razem, bawiąc na dworze. W porównaniu z taką idyllą norweskie obyczaje i północna rzeczywistość miejscowości, gdzie obecnie mieszkają, jest diametralnie różna. Norwegowie są mili, bardzo nawet, mówił Michael, ale mają tu swoje odwieczne kółka znajomych, swoje sprawy i nawet po latach trudno naprawdę wejść w ich środowisko.Z sąsiadami przez płot odwiedzili się w domach w ciągu kilkunastu lat zaledwie parę razy! Więc może jeszcze kiedyś wrócą do Ameryki, chociaż wcale nie jest pewne, co tam zastaną.
Tu pomyślałam sobie, że owszem, specyfika miejsca i temperamentu gra dużą rolę przy powstawaniu takich różnic kulturowych, ale nieraz jest to kwestia szczęścia spotkania na swojej drodze wspaniałych ludzi, a to może zdarzyć się wszędzie. Wspominam z nostalgią Rzym, gdzie po kilku tygodniach bywaliśmy już w wielu domach i gdzie zostawiliśmy prawdziwych przyjaciół i fajnych znajomych, ale przecież nie da się tego powiedzieć o wszystkich Polakach, którzy mieszkali we Włoszech, wprost przeciwnie, powiedziałabym. Południowcy, wbrew temu, co się obiegowo sądzi o ich towarzyskich potrzebach, wcale nie są skłonni zapraszać za prędko do domu, o nie! W knajpie czy na mieście chętnie się umówią, ale to trochę inna sprawa, zwłaszcza, gdy są już w domu dzieci i nie da się biegać wieczorami po świecie, zaniedbując obrządek :-)
O Stanach też słyszałam mieszane opinie dotyczące ludzkich relacji, to chyba tak ogromny i zróżnicowany kraj, że nie da się generalizować. Ciekawa jestem opinii Ani J. na ten temat!
(i tu na razie Was zostawię, bo pędzę dalej)
czwartek, 2 września 2010
Tak mi się ostatnio miło pisało tego bloga podróżniczego, że chyba jeszcze pociągnę dalej opowieść, zwłaszcza, że listopadowa pogoda w ostatnich dniach wraz z początkiem szkoły burzliwie przestawiły mnie na nowe-stare tory. Szkoła, logistyka odprowadzania dzieci, ranne wstawanie. Do tego wiele smutnych spraw, o których nie mogę publicznie pisać. Norwegia jest teraz pięknym pocieszeniem i wsparciem.
Kilka osób mnie pytało, czy mogłabym tam mieszkać, czy to jest w ogóle kraj do życia? Latem jest pięknie, śliczne światło, cała gama zieloności i błękitów. Trudniejsza zapewne sprawa zimą, kiedy zimno i ciemno przez długi czas. Czy da się do tego przyzwyczaić? Myśląc nad odpowiedzią, przypomniałam sobie, co myślałam o Polsce, spędzając dwie w życiu zimy na południu, we Włoszech. Patrzyłam na zieleń, która jest tam przez cały rok (a zimą jeszcze obfitsza dzięki deszczom), na błękit nad głową przez kilka razy w tygodniu co najmniej, do tego kolorowe domy, kwiaty na balkonach, pomarańcze na drzewach. I przypominałam sobie szary sufit chmur przez wiele miesięcy zimowych w Polsce, łyse drzewa i trawniki, szare bloki. Jak to można wytrzymać, pojawiało się pytanie.
Bałabym się chyba tych ciemności i zimna przez ponad pół roku.
Najgorzej jest w listopadzie, powiedzieli nam nasi znajomi, kiedy jeszcze nie ma śniegu, a już jest bardzo zimno, deszczowo i ciemno. Kiedy spadnie śnieg (a spada zawsze), robi się pięknie - jasno, czarodziejsko. Docenia się wtedy uroki domu, wszędzie, gdzie byliśmy, widziałam piece i kominki, przy których mieszkańcy Północy grzeją dusze. Przytulność jest niezwykle ważnym elementem w niegościnnej rzeczywistości skandynawskiej zimy, stąd te miłe, urocze wnętrza, miękkie sofy, dywaniki, świece. Zauważyłam, że często w oknach powieszone są małe lampki - blisko, przy samej szybie. Wieczorem wygląda to przepięknie, magicznie wprost - drewniane domki ze świecącymi z daleka oknami, oświetlone do tego lampionami w ogrodach. To pewnie stary zwyczaj z czasów, gdy nie było elektrycznego oświetlenia na ulicach - wieszało się w oknie światło, by nie zabłądzić. Zauważyłam też, że nikt tam na świetle nie oszczędza, nawet w lecie. W domach zapalano nam lampki na schodach do sypialni, które świeciły przez całą dobę; kiedy odruchowo wyłączyłam je rano, ktoś
zapalał znowu.
Anne, u której zatrzymaliśmy się ostatnio, przyznała, że przez całe lato ładuje akumulatory na zimę - przyjmuje mnóstwo gości, spotyka się z przyjaciółmi, podróżuje. Potem zimą zostaje już nieraz tylko praca, a potem kominek, książki i laptop. Zimą to my tak po prostu siedzimy i patrzymy w ogień, powiedzieli nam znajomi Szwedzi. Miałam nieraz wrażenie, że ludzie, których spotykaliśmy, to trochę desperaci, poszukujący przyjaciół i ciepła ludzkiego, co sami, zresztą, przyznawali.
Koppang i gościnny dom Anny opuściliśmy po dwóch dniach, pogoda była cudowna. Wyruszyliśmy w góry, donajstarszego parku narodowego Norwegii - Rondane. Niektóre szczyty mają powyżej 2000 mnpm. I z miejsca zakochaliśmy się w tych górach, przestrzeni, kolorach. Świetne góry do chodzenia, mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy.
Ciekawa rzecz z drzewami, zauważyliśmy zupełny brak jodły, świerka i kosodrzewiny, za to znowu sporo skarłowaciałych brzóz. Na ziemi chrobotek reniferowy, nadający górom charakterystyczną barwę. W Rondane jest sporo dzikich reniferów, niestety, nie widzieliśmy ani jednego. Oprócz chrobotka zobaczyłam kobierce brzozy karłowatej i dzikie maki w różnych kolorach: czerwone, białe i żółte. Ciekawe, u nas maki dawno przekwitły, na północy wegetacja przebiega zupełnie inaczej. W sierpniu był sezon na czereśnie! Przez cały też czas mieliśmy pod dostatkiem malin i jagód, ku ogromnej radości dzieci.
sobota, 28 sierpnia 2010
opowieści przerywanej dalszy ciąg
Następnego ranka powitała nas mgła i nawet przez chwilę pokropił deszczyk, zmuszając nas do szybkiego zwinięcia namiotu i skończenia śniadania. Krajobraz wyglądał zupełnie inaczej:
Pojechaliśmy dalej, niepewni pogody i widoków, na szczęście przestało padać, a wjeżdżając prawie 1000 metrów na górę, przebiliśmy się przez warstwę mgieł i chmur. Znaleźliśmy się w parku narodowym, położonym na płaskowyżu wśród całkiem sporych szczytów, gdzie mieści się największy w Europie lodowiec - Jostedalsbreen. Co ciekawe, nie pochodzi on ponoć z czasów epoki lodowcowej - jakieś 5-8 tysięcy lat temu całkowicie stopniał, po czym utworzył się na nowo, osiągając apogeum w czasie tzw. małej epoki lodowcowej w Europie (XVII - XVIII wiek), kiedy to posuwające się jęzory lodowca zniszczyły położone w dolinach wioski. Co ciekawe, mimo ocieplenia klimatu, jęzory lodowcowe posuwają się systematycznie naprzód, a związane jest to z masą opadłego śniegu w ostatnim czasie.
Zadziwiające jest, jak daleko można tam dotrzeć samochodem. Trochę tak, jakby u nas wjechać do Doliny Pięciu Stawów! Przy czym to, co widzieliśmy, jest zapewne zaledwie przedsionkiem parku narodowego.
(tunel przez góry)
(samotna chatka)
(taniec mgieł na jeziorze)
(fragment lodowca)
("wełniane" kwiaty)
Zatrzymać się, obejrzeć sobie dokładnie widoki, pozbierać kamieni i zrobić zdjęcia - to można było wykonać tylko w niektórych miejscach, na specjalnych poszerzanych poboczach albo na drogach prowadzących w doliny. Poza tym obowiązywał bezwzględny zakaz zatrzymywania, trasa była dosyć niebezpieczna, bardzo stroma i pełna serpentyn. Pojechaliśmy nią dalej aż do miejsca, z którego było widać fiord Geirangen.
Jak widzicie, mgła, ale było co oglądać. Mimo to z pewnym niedosytem zjechaliśmy z płaskowyżu i pomknęliśmy na wschód. Celem naszym było miasteczko Koppang. just a place in No-where, jak je nam określiła nasza następna gospodyni, Anne Grete. W rzeczywistości Koppang nie zasługuje na nazwę miasteczka, to taka sobie porządna wieś, jak na nasze polskie wyobrażenie, tyle, że z urzędem miasta i fantastyczną biblioteką, której Anne jest kierowniczką. Ha! Byłam bardzo szczęśliwa, mogąc spotkać gdzieś tam w świecie siostrę - bibliotekarkę.
Zatrzymaliśmy się tam na trochę i tego właśnie było nam trzeba: chwilowego bezruchu, posiedzenia w domu, gotowania, gadania. Dzieci, zwłaszcza, z przyjemnością bawiły się w ogromnym ogrodzie, a potem w domu klockami lego, gdy pogoda się popsuła. Anne okazała się być fantastyczną osobą, jej dom zaś - bardzo przytulny, zresztą, zobaczcie:
Szczególnie miło wspominam dzisiaj chwilę, gdy obie stanęłyśmy przy regale pełnym książek w jej domu. Z radością i wzruszeniem rozpoznałam wiele z moich ulubionych, zaczęłyśmy o nich rozmawiać i okazało się, jak wiele nas łączy! Sympatyczna też była wizyta w bibliotece, bardzo ładnie urządzonej. Ile tam miejsca, jaka miła przestrzeń!
Przypomniała mi się wtedy moja nieszczęsna placówka, gdzie nie ma już miejsca na nic - taki zatłoczony magazyn, po prostu. Pomyślałam sobie, że przestrzeń w bibliotece potrzebna jest nie tylko po to, by zmieścić książki (to jest minimum), ale by nadać im rangę, na jaką zasługują. Przestrzeń kryje w sobie możliwości i to powinien być przekaz każdej biblioteki. Jaki komunikat - podświadomie - odbierają czytelnicy, wchodząc do naszej zatłoczonej nieludzko klitki?
Pojechaliśmy dalej, niepewni pogody i widoków, na szczęście przestało padać, a wjeżdżając prawie 1000 metrów na górę, przebiliśmy się przez warstwę mgieł i chmur. Znaleźliśmy się w parku narodowym, położonym na płaskowyżu wśród całkiem sporych szczytów, gdzie mieści się największy w Europie lodowiec - Jostedalsbreen. Co ciekawe, nie pochodzi on ponoć z czasów epoki lodowcowej - jakieś 5-8 tysięcy lat temu całkowicie stopniał, po czym utworzył się na nowo, osiągając apogeum w czasie tzw. małej epoki lodowcowej w Europie (XVII - XVIII wiek), kiedy to posuwające się jęzory lodowca zniszczyły położone w dolinach wioski. Co ciekawe, mimo ocieplenia klimatu, jęzory lodowcowe posuwają się systematycznie naprzód, a związane jest to z masą opadłego śniegu w ostatnim czasie.
Zadziwiające jest, jak daleko można tam dotrzeć samochodem. Trochę tak, jakby u nas wjechać do Doliny Pięciu Stawów! Przy czym to, co widzieliśmy, jest zapewne zaledwie przedsionkiem parku narodowego.
(tunel przez góry)
(samotna chatka)
(taniec mgieł na jeziorze)
(fragment lodowca)
("wełniane" kwiaty)
Zatrzymać się, obejrzeć sobie dokładnie widoki, pozbierać kamieni i zrobić zdjęcia - to można było wykonać tylko w niektórych miejscach, na specjalnych poszerzanych poboczach albo na drogach prowadzących w doliny. Poza tym obowiązywał bezwzględny zakaz zatrzymywania, trasa była dosyć niebezpieczna, bardzo stroma i pełna serpentyn. Pojechaliśmy nią dalej aż do miejsca, z którego było widać fiord Geirangen.
Jak widzicie, mgła, ale było co oglądać. Mimo to z pewnym niedosytem zjechaliśmy z płaskowyżu i pomknęliśmy na wschód. Celem naszym było miasteczko Koppang. just a place in No-where, jak je nam określiła nasza następna gospodyni, Anne Grete. W rzeczywistości Koppang nie zasługuje na nazwę miasteczka, to taka sobie porządna wieś, jak na nasze polskie wyobrażenie, tyle, że z urzędem miasta i fantastyczną biblioteką, której Anne jest kierowniczką. Ha! Byłam bardzo szczęśliwa, mogąc spotkać gdzieś tam w świecie siostrę - bibliotekarkę.
Zatrzymaliśmy się tam na trochę i tego właśnie było nam trzeba: chwilowego bezruchu, posiedzenia w domu, gotowania, gadania. Dzieci, zwłaszcza, z przyjemnością bawiły się w ogromnym ogrodzie, a potem w domu klockami lego, gdy pogoda się popsuła. Anne okazała się być fantastyczną osobą, jej dom zaś - bardzo przytulny, zresztą, zobaczcie:
Szczególnie miło wspominam dzisiaj chwilę, gdy obie stanęłyśmy przy regale pełnym książek w jej domu. Z radością i wzruszeniem rozpoznałam wiele z moich ulubionych, zaczęłyśmy o nich rozmawiać i okazało się, jak wiele nas łączy! Sympatyczna też była wizyta w bibliotece, bardzo ładnie urządzonej. Ile tam miejsca, jaka miła przestrzeń!
Przypomniała mi się wtedy moja nieszczęsna placówka, gdzie nie ma już miejsca na nic - taki zatłoczony magazyn, po prostu. Pomyślałam sobie, że przestrzeń w bibliotece potrzebna jest nie tylko po to, by zmieścić książki (to jest minimum), ale by nadać im rangę, na jaką zasługują. Przestrzeń kryje w sobie możliwości i to powinien być przekaz każdej biblioteki. Jaki komunikat - podświadomie - odbierają czytelnicy, wchodząc do naszej zatłoczonej nieludzko klitki?
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Nad ranem spakowaliśmy się i ruszyliśmy na zachód, w stronę fiordów. Początkowo, planując podróż, mieliśmy zamiar bardziej spenetrować tę okolicę, zabrakło jednak gospodarzy, którzy akurat w tym czasie mogliby przyjąć aż pięć osób (tu dodam, ze dzięki organizacji Servas, do której należymy, nocowaliśmy w Skandynawii zawsze za darmo). Stwierdziłam jednak, że dokładniejsze przyjrzenie się środkowej części kraju i mało uczęszczanym ścieżkom daje obraz równie ciekawy, co standardowe turystyczne widoki. A kto wie, czy nie ciekawszy. Jednak fiordy chcieliśmy chociaż trochę zobaczyć. Jak mówi mój mąż, nie jest to takie trudne, gdy Sognefiorden, najdłuższy ze wszystkich, wcina się na długość 200 km w ląd, tnąc niemal Norwegię w poprzek. Trudno go ominąć. Na pierwszy rzut oka przypomina trochę zwykłe jeziora wśród gór, ale wyraźnie czuć już słonawy zapach morza!
Jedną z ciekawych rzeczy, jakie można spotkać właśnie w środkowej Norwegii, są tzw. stavkirke, drewniane kościółki, pochodzące najczęściej z okresu wczesnego średniowiecza, z czasów przedreformacyjnych. To jedyne zabytki w pełnym tego słowa znaczeniu, na jakie trafiliśmy, ale za to unikalnej klasy. Przykład takiej architektury mamy i w Polsce, jest to Wang w Karpaczu, przewieziony z Norwegii jeszcze przez Niemców. Byliśmy w miejscowości Vang, z której go wywieziono - piękne miejsce. Stoi tam teraz zwykły, biały drewniany kościółek, jest też tabliczka informująca, że stary zabytek jest w Polsce...
(Vang, nowy kościół)
(Vang, okolice)
(kamień runiczny, Vang)
Całkiem blisko zaś znaleźliśmy prawdziwe cudeńko, chyba najstarszy ze stavkirke w Norwegii, kościół z XII wieku w miejscowości Ǿye:
Tego samego dnia dojechaliśmy do Borgund, gdzie znajduje się inny kościół, chyba najbardziej typowy dla stavkirke.
Wewnątrz wydaje się być bardzo mały, nie ma prawie okien, pachnie oszałamiająco starym drewnem, taki jakby cedrowy zapach, chociaż, rzecz jasna, jako budulec posłużyło lokalne drzewo. Dachy wieńczą smoki, bardzo podobne, jak ktoś potem zauważył, do wietnamskich motywów zdobniczych (jaki ten świat mały i wielki zarazem!). Symbolika smoków, jakie można spotkać na starych koścołach w Norwegii nie została nigdy jednoznacznie wyjaśniona. Nie wiadomo, czy miały mieć funkcje obronne (w topice chrześcijańskiej to raczej przed smokami trzeba się bronić - patrz święty Jerzy, Michał Archanioł, itd).
Tu trzeba dodać jeszcze, że wszystkie stavkirke, które oglądaliśmy po drodze, służą dzisiaj jako obiekty muzealne. Skandynawowie, z którymi rozmawialiśmy, sami określają się jako niezbyt religijni, co oznacza, że w kościele pojawiają się rzadko albo wcale. O swojej wierze -czy też niewierze - nie mówią, to prywatna sprawa. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że reformacja na tym terenie ma w miała spory udział w wytworzeniu takiej kultury. Zupełnie inaczej tętniło tu życie religijne w średniowieczu, w okresie pielgrzymek do Nidaros (dzisiejszy Trondheim), do grobu św. Olafa, w czasach "Krystyny, córki Lavransa".
(tu przypomina mi się znowu Tom Hodgkinson i jego "Jak być wolnym", gdzie pisze o "starej , wesołej Anglii" czasów przed reformacją, naprawdę, polecam, przeczytajcie!)
Na nocleg dotarliśmy tego dnia w okolice Nordfiordu, nad jezioro Stryn. Nazwa jeziora pobudziła naszą ciekawość etymologiczną. Dowiedzieliśmy się mianowicie przy okazji ukraińskiego pobytu w Stryju, że źródłosłów nazwy miasta pochodzi od praindoeuropejskiego rdzenia "str", oznaczającego wodę, rzekę. Stąd nazwa rzeki Stryj (od której wzięło nazwę miasto), nasz "strumień", "struga", niemiecki "Strom", angielski "stream"...
Miejsce na nocleg było takie, że lepszego nawet w bajce bym nie mogła się spodziewać. Nad rozległym, górskim jeziorem, z widokiem na lodowiec, obok strumień, brzozy, zielona, aksamitna trawa, nawet kamień w kształcie leżaka nad wodą! I byliśmy kompletnie sami, nie licząc milczącego towarzystwa licznych ryb w jeziorze.
(tu rozbiliśmy namiot)
(kamienny leżak)
(Zdjęcia można obejrzeć w większym formacie, gdy się na nie kliknie)
c.d.n.
Subskrybuj:
Posty (Atom)