czwartek, 24 czerwca 2010

zmęczenie materiału, więc trochę marudzę

Ostatnio nie jestem w stanie podejść do komputera, mam odrzut. Może dlatego, że w pracy codziennie obsługuję ludzi przez kilka godzin przy monitorze, co jest męczące. A może, po prostu, jakaś zdrowsza część mnie powiedziała, dosyć. Żyj, kobieto, prawdziwie, a nie wirtualnie. I odpoczywaj prawdziwie.
Trochę mi jednak dolega ten niepisany blog, mam jakieś takie dziwne kronikarskie poczucie przyzwoitości (...)

Rytm w naszym rodzinnym życiu od pewnego czasu wyznacza rok szkolny, który teraz się właśnie kończy. Atmosfera schyłkowa dała się odczuć szczególnie nieprzyjemnie w zeszłym tygodniu. Zmęczenie materiału dopadło nas wszystkich. Przez cały rok dzielnie odprowadzałam i przyprowadzałam dzieci, a w ostatnią środę stwierdziłam, że dłużej już tego nie zniosę, mam dość! Kończę pracę o 15 i do 17 odprowadzam i przyprowadzam, bez obiadu, dźwigając ciężkie plecaki, co chwila na kogoś lub z kimś czekając "tylko piętnaście minut". Lepiej już chyba ziemniaki kopać. Gdy dotarłam do domu, miałam okazję postać tam znowu 15 minut (bo co innego w tym czasie można zrobić) i dalej w kurs, kogoś skądś odbierać, robić zakupy, itp. Obłęd jakiś!
Wszystko to jednak pachnie malizną w porównaniu z jedną bliską osobą, która ma ośmioro dzieci i, jak ostatnio wyliczyła, spędza na dowożeniu i zakupach codziennie 4 godziny w samochodzie.
Ciało też daje znać, że zmęczone i słabsze, znienacka ząb do kanałowego leczenia się objawił. Na szczęście mam dobrego dentystę, który dba nie tylko o moje zdrowie, lecz także o stan portfela, biorąc stawki zadziwiająco niewysokie (tak, tak, to ten, o którym myślisz, Aniu). Jedyna to była pociecha, gdy wróciłam do domu z obolałą szczęką i z czymś w rodzaju botoksu w policzku.
W bibliotece za to luźniej, dzisiaj deszcz wypłoszył większość starszych czytelników. Drogą selekcji odpadła też męska część wypożyczających, zapatrzonych w mundial. Mój mąż, swoją drogą, też sobie czasem ogląda w internecie, miło wyluzowany. Polska, jak wiadomo, nie występuje, więc nerwów człowiek nie straci, a nieraz i zabawi się nieźle. Albo zadziwi, jak przy dzisiejszym meczu, kiedy to Italia przegrała ze Słowacją. Swoją drogą, Włosi pewnie dopiero dzisiaj dowiedzieli się o istnieniu takiego kraju, jak Słowacja, do tej pory zapewne myśleli, że chodzi o Słowenię. Co się tam będzie działo wieczorem na ulicach, płacz i zgrzytanie zębów. Albo na Facebooku u włoskich znajomych! Mimo awersji komputerowej skuszę się i zajrzę :-)

czwartek, 10 czerwca 2010



(deszcz za oknem)

Wielka woda, jaka ostatnio nas gnębi, dotknęła również naszą bibliotekę. Nie moją placówkę, konkretnie (pracuję w czymś w rodzaju bunkra:-)), ale kilka innych na Ursynowie zostało zalanych podczas obu słynnych burz. Zwłaszcza w dwóch szkody są ogromne. Może nie ma co się zbytnio rozczulać nad książkami, gdy się popatrzy na zdjęcia z powodzi w Polsce, na zalane domy, uprawy, na te straszne zniszczenia i ludzką rozpacz? Ale i tego żal i smutno jest, chociaż to tylko książki.

Czytelnikom moim też się jakoś nie szczęści w kwestii zalewania (szeroko pojętej...). Niedawno pojawiła się jedna pani, przynosząc książkę zalaną sokiem. Nie była to, zresztą, jej pierwsza tego typu przygoda, inny nasz egzemplarz biblioteczny zdołała swego czasu utopić w Bałtyku podczas podróży promem do Norwegii. Inny zaś pan, który oddał grubo po czasie książki w strasznym stanie, mętnie się tłumaczył, że właśnie był w Płocku, gdzie zaskoczyła go powódź, której ofiarą padły właśnie nasze egzemplarze. Osobiście podejrzewamy, że książki padły ofiarą raczej innego typu zalania się, ale zatrzymałyśmy ten pogląd dla siebie.

Tymczasem tydzień bez Tomka upływa nam spokojnie,chociaż pracowicie. Z powodu wycieczki Dorotki musiałam wczoraj wstać o 5.30 rano, by odprowadzić ją do autokaru - pół nocy nie spałam, bojąc się, że się nie zbudzę na czas. Jak zwykle, gdy tak wcześnie wstanę, nie żałuję, poranki kryją w sobie tyle obietnic na nadchodzący dzień, jednak sam moment zrywania się po źle przespanej nocy jest dosyć przykry.
Przy okazji doszłam do wniosku, że mam już całkiem duże dzieci. Kiedyś takie wyjazdy Tomkowe były wielkim wyzwaniem, zwłaszcza, gdy zostawałam sama z trójką maluchów, z których któreś prawie na pewno od razu chorowało. Ledwie dociągałam do wieczora, a i kombinować trzeba było ostro w takich przypadkach - nie mogłam przecież wyjść z chorymi na dwór, ktoś musiał mi zrobić zakupy, itp. Teraz to już luksus - dziewczyny same się myją, ścielą łóżka, robią lekcje.

Ciesze się, że jest tak ciepło, wyciągnęłam już letnie ubrania i znajduję ogromną przyjemność w ich noszeniu. Czeka mnie jeszcze gruntowne przetasowanie ubrań dziecięcych, kto wie, o czym mówię, ten rozumie, dlaczego się wzdrygam na samą myśl i odkładam to ciągle na jutro.
I jeszcze niedawno, raz, dwa, zmontowałam sobie nowe kolczyki z kulkami z kryształu górskiego i srebra, które prześlicznie załamują światło i blikują w słońcu. Taki prezent dla siebie na przywitanie lata.

niedziela, 6 czerwca 2010



Just a perfect day. Wczoraj. Ale nie byłoby tego wczoraj, gdyby nie poprzednie dni, kiedy mieliśmy czas, by sobie wyrzucić na chwilę z głów pracę i szkołę. I z wolną (by nie napisać, pustą) głową wyjechać sobie na wycieczkę.
(Jakim błogosławieństwem okazuję się mieć cztery dni wolne pod rząd)
Pamiętam, że gdy mieszkaliśmy w Rzymie i wyjeżdżaliśmy sobie na jeden dzień gdzieś w pobliże, myślałam wtedy, co będziemy robić w Warszawie, gdy już wrócimy? Dokąd wyjeżdżać? We Włoszech autostradą w trzy godziny można dotrzeć daleko, do Toskanii, do Sabaudii, do Abruzji. 20 kilometrów dzieliło nas od morza, góry otaczały miasto. Co chwila wyłania się urocze miasteczko na skale, starożytne ruiny, zatoka ze szmaragdową wodą, winnice na wzgórzach. To wszystko było tak piękne, że można było wybaczyć i zapomnieć o ruderach, blokowiskach, śmieciach, zdewastowanej przyrodzie - bo to także można zobaczyć w Italii. I gdy myśleliśmy o powrocie, chyba właśnie tych króciutkich wypadów było nam najbardziej szkoda, bo dokąd, myśleliśmy, można wypadać z Warszawy? Czyżby kolejny raz do Czerska? (pytanie retoryczne).

A jednak i tutaj można praktykować małe wypady,tylko inna jest optyka, inne piękno. Banalnie napisać, że trudniejsze to piękno, mniej oczywiste, ale trochę tak jest. No, i radość przecież nie tylko w tym, co się widzi, ale w samej podróży, w ruchu, w zmianie. To bezcenne....
I wczoraj pojechaliśmy sobie w stronę Pilicy, odwiedziliśmy kilka miasteczek, lasów i zagajników, jechaliśmy po słynnych polskich drogach. Całkiem ładnie, nieoczekiwanie malowniczo, jak na Mazowsze,które jest raczej monotonne i przewidywalne.Zobaczyliśmy, m.in, Inowłódz, gdzie w odremontowanej synagodze z początki XIX wieku urządzono sklep.
Szokująco to wygląda, gdyż po wejściu do środka nie ma się nawet cienia wątpliwości, do czego służyło kiedyś to pomieszczenie. Dowiedziałam się, że odremontowano je we wczesnych latach osiemdziesiątych na potrzeby biblioteki, po której już dzisiaj jednak ani śladu. Jakoś bibliotekę łatwiej bym zniosła w takim miejscu, sklep jest jak uderzenie w twarz. Pamiętam, co czułam, gdy odwiedzałam kościoły w obwodzie kaliningradzkim, zamienione w magazyny. Można to było wytłumaczyć reżimem komunistycznym. Ale ten sklep? Dlaczego nikt nie protestuje?


Swoją drogą, to nie jedyny, bynajmniej, taki przypadek! Zazwyczaj jednak budynki synagog są w takim stanie, że nieraz trudno rozpoznać ich pierwotne przeznaczenie, można się tylko domyślać. Tu ślepy by poznał, na ścianach są nawet polichromie i napisy.
Ech.Inowłódz kryje też inne ciekawe skarby. Dobrze powiedziane, że kryje, bo nie sądzę, by wiele osób miało możliwość kiedykolwiek się o nich dowiedzieć. Jakaś taka dziwna polska skromność, czy co ;-), nieumiejętność wykorzystania tego, co jest. Czyli -pięknego kościółka romańskiego z XII wieku (niestety, znacznie zniszczonego w pierwszej wojnie i częściowo zrekonstruowanego).


Z miejscem tym związana jest ciekawa legenda - kościół wzniesiono jako votum dziękczynne ku czci św. Idziego, w podzięce za długo oczekiwane narodziny przyszłego króla, Bolesława Krzywoustego. Opowiada o tym kronika Galla Anonima, a śpiewa - ekscentrycznie - Ewa Demarczyk.


Miejscu temu nie brakuje ani malowniczej panoramy (widok ze skarpy na meandry Pilicy), ani ciekawej opowieści. Szkoda, że nie dało się kościoła zobaczyć w środku.

Jadąc dalej tropem Tuwima (i Demarczyk) wpadliśmy na dzień do Tomaszowa, nie korciło Was nigdy, by, tropem tego wiersza, tak po prostu pojechać tam? Mnie tak, zawsze...
I jeszcze tomaszowskie źródła słynne turkusowej barwy chcieliśmy zobaczyć, ale spotkało nas rozczarowanie - może z powodu przyboru wód bajkowy kolor ulotnił się, woda była mętna, zabarwiona jedynie na intensywną zieleń przez glony. Obejrzeliśmy więc pobliski skansen rzeczny, który okazał się bardziej muzeum pamiątek z drugiej wojny. Z niemałym trudem odciągnęliśmy dziewczynki od straganów z pamiątkami i pojechaliśmy dalej.
Dotarliśmy do Sulejowa, dawnego cysterskiego opactwa, niestety, częściowo w ruinie. Żyje tam ponoć jeszcze dwóch starszych zakonników, którzy nie mają ani siły, ani środków, by zająć się obiektem (i prawdę mówiąc, nie jest to praca na ich siły i możliwości). Znowu, kolejny raz spotkaliśmy się z historią jak z zamku w Głogówku, o której wspominałam na poprzednim blogu - piękny, imponujący obiekt popadający w ruinę, brak dobrej woli, wyobraźni, elementarnego poczucia piękna i wartości u osób, które decydują o jego przyszłości.



Swoją drogą, niezwykłe jest to miejsce, wyobraźcie sobie średniowieczną architekturę rodem z Burgundii wpisaną w nasze łąki! Wnętrze kościoła trochę, jak się wyraził Tomek, spaćkane barokiem, ale poza tym wszędzie dominuje taka szlachetna prostota. Odpoczęliśmy sobie pięknie, nie ma to jak klasztorny spokój. Dziewczynki biegały boso po trawie i kładły się brzuszkami do góry wśród stokrotek - prawdziwe wakacje.
Dzisiaj za to prawie cały dzień w domu. Przede mną kolejny tydzień, tym razem bez Tomka, który dociera właśnie do Wrocławia (równocześnie z kulminacją fali wezbraniowej na Odrze), by tam spędzić czas w archiwum. Ja z notesem na biurku kombinuję już, jak tu sobie poradzić bez niego, z dziećmi, odprowadzaniem i pracą.
PS. Od znajomych, którzy oglądali moje zdjęcia z wycieczki, dowiedziałam się o jeszcze innych Tuwimowych i Demarczykowych tropach - W Inowłodziu powstały Kwiaty polskie", jest tam też karczma, w której, po imprezie, został napisany słynny Grand valse brillant...

czwartek, 3 czerwca 2010

książki, których nie przeczytam

Tak się czasem zastanawiam, powiedziała niedawno w pracy moja kierowniczka - zastanawiam się, pani Agnieszko, jakie ja kiedyś będę czytać książki. Czy nie będzie ze mną tak, jak z niektórymi czytelnikami, którzy teraz wypożyczają miernotę. A przecież ja ich znam, wiem, co kiedyś czytali. I co będzie kiedyś ze mną?
Ta uwaga, rzucona zupełnie mimochodem, dała mi do myślenia. Co ja kiedyś będę czytać? W tym moim pytaniu, tak naprawdę, do głosu dochodzi lęk przed starością i wszystkim trudnym, co ze sobą przynosi. Otępienie, zniechęcenie, rozgoryczenie? Tego można się bać. Lecz także mądrość, wyrozumiałość dla ludzi, bezinteresowny zachwyt światem? Może? Czy to jednak do końca będzie zależało ode mnie?
Na razie widzę, że i ja już nie wszystko mogę teraz czytać. I oglądać. Nie jestem w stanie przetrawić okrucieństwa, zła, które pokazuje swą gębę znad ludzkich podłości. To mnie przerasta - przyjąć jeszcze więcej cierpienia, o którym mówią książki i filmy. Przyjąć, a potem dalej jeszcze żyć i wierzyć. Może to ja jestem zbyt słaba, a może świat nienormalny? Ale wystarczy mi nieopatrznie dokładnie przestudiować wiadomości ze świata w internecie, do tego dołożyć "mocny" film, czy książkę. I odchorowuję to potem przez wiele dni czując, że coś się we mnie zapada, coś zamiera.
Dokładnie pamiętam chwilę, gdy przeżyłam coś takiego - świadomie - po raz pierwszy. Byłam wtedy w maturalnej klasie, przerabialiśmy literaturę wojenną. Dopiero początek. Ja miałam już za sobą Dymy nad Birkenau, myślałam, że z resztą sobie poradzę. Poznawczo, z dystansu. Opowiadania Borowskiego i Medaliony Nałkowskiej zostały mi do przeczytania w nocy. Dobrze, że krótkie, pomyślałam, i zaczęłam lekturę.
I wtedy tej nocy podczas czytania nagle coś pękło we mnie, coś osiągnęło nasycenie, a potem nic już nie było takie, jak przedtem.
Odkąd zostałam mamą moich córek, jest jeszcze trudniej. Jakbym bała się świata i za siebie i za nie.
To, oczywiście, wypływa czasami, na co dzień bywam spokojna i pogodna, ale lęk gdzieś się czai i wiem o nim, omijam niektóre książki, nie mam odwagi obejrzeć pewnych filmów. I tak już pewnie będzie zawsze.
Jak sobie z tym radzą ci, którzy naprawdę przeżyli piekło? Jak oni żyją dalej?

Jednym z tematów szczególnie trudnych jest cierpienie dzieci. 25 maja obchodzony był Dzień zaginionego dziecka, poświęcony sprawie dzieci uprowadzonych, zaginionych bez wieści, a także i tych, które same uciekły z domu. Pisałam kiedyś na poprzednim blogu o chwili, gdy nagle straciłam z oczu Hanię, gdy myślałam, że się zgubiła gdzieś. I nagle całe przyszłe życie przed oczami, gdy jej szukam rozpaczliwie, bez spoczynku, w rozpaczy, do końca. Nie wyobrażam sobie większego koszmaru.
Traf chciał, że ostatnio trafiłam na film poruszający tę tematykę. Był to włoski obraz "Io non ho paura" ("nie boję się") Gabriele Salvatores. Przedstawiał historię chłopca z włoskiej Apulii, który, podczas zabawy odkrywa przypadkiem podziemną kryjówkę, a w niej - innego chłopca, nagiego, oślepłego z braku światła, przykutego łańcuchem do swego więzienia. Początkowo przerażony jest odkryciem, potem powoli próbuje nawiązać kontakt z nieznajomym, przynosi mu wodę, chleb. Utrzymuje swoje odkrycie w tajemnicy, co okazuje się zbawienne, gdyż w uprowadzenie więźnia - celem wymuszenia okupu - jest zamieszany ojciec bohatera.
Wiem, jak film się kończy - dość dramatycznie - ale nie byłam, po prostu, nie byłam w stanie obejrzeć go do końca. Szkoda, bo był piękny, przejmująca była też muzyka, wykonana przez kwartet smyczkowy (Ezio Bosso i Ennio Moricone). Może jeszcze kiedyś będę miała lepszy czas, może jeszcze kiedyś będę mogła znowu czytać, oglądać.................................................................................
Dlatego nie dziwię się, zupełnie nie dziwię, gdy przychodzą do biblioteki starsi ludzie, zmęczeni ludzie, smutni. I mówią: proszę mi wybrać coś pogodnego, prostego, łatwego. Coś, by nie myśleć. By wreszcie odpocząć.