środa, 23 lutego 2011

okruchy dnia




Dzisiaj rano obudził mnie ptak śpiewający na drzewie za oknem. Przypomniał mi, jak to pięknie jest budzić się latem. Zaczynam czekać na wiosnę.
A tymczasem byłam dzisiaj jeszcze z dziećmi na łyżwach. Przedtem postanowiłam dokupić jedną parę - Janeczce, bo nie miała, a szkoda tak ciągle płacić za wypożyczanie. Mając trzy córki i nie za dużo pieniędzy, najlepiej nabyć łyżwy z regulacją (4 rozmiary w jednym). Ale co tu zrobić, gdy dziecko uderza w szloch, dzielnie się powstrzymuje, ale jednak lecą łzy, bo przecież wymarzyła sobie takie ładne, "eleganckie, mamo", a nie toporne rozsuwane z białego plastiku. Już się prawie łamałam, w końcu wymyśliłam lepsze rozwiązanie i dałam Janci ładne łyżwy po Dorocie, a rozsuwane kupiłam najstarszej, której to zupełnie nie przeszkadza. Jak to dobrze, że dzieci są takie różne.
Słońca takiego, jakie dzisiaj świeciło, nie mieliśmy, niestety, w czasie ferii. Dzisiaj wydaje mi się, że było strasznie szaro, bezśnieżnie, zupełnie bez tej energii, jaką czuję teraz w mroźnym, jasnym powietrzu. Ale i tak odpoczęliśmy. Byli przyjaciele, rozmowy, spacery, spanie do dziewiątej, książki, kominek. Slow life, tego też nam było trzeba.









/melancholijne krajobrazy czeskich Jeseników/

Wśród książek, które zabrałam ze sobą, były Filary ziemi Kena Folletta. Pisarza kojarzyłam głównie z literaturą sensacyjną, ta książka zaś to coś zupełnie innego, rodzaj średniowieczne sagi, jak głosi notka na okładce. Ostatnio bardzo wielu czytelników to pożyczało i zachwalało, więc wzięłam. Okazało się, że w zeszłe lato nadawali w telewizji serial nakręcony na podstawie książki, stąd eskalacja zainteresowania.
I nie pożałowałam - dawno mnie tak nie wciągnęła lektura. Wydawało mi się, że oto znowu trafiłam na powieść w stylu, jak dawniej pisywano. Wprost nie mogłam się oderwać, co wybitnie osłabiało moje towarzyskie walory. Pod koniec jednak zauważyłam, że moje zainteresowanie nieco osłabło, zamiast się spotęgować (kulminacyjny moment następuje, jak należy, na ostatnich kartach powieści). Może zmęczyło mnie już to nagromadzenie nagłych i niespodziewanych odmian losu, pełne dramatycznych zwrotów akcji i napięcia. Gdy dojechałam do końca, odetchnęłam z ulgą - wreszcie spokój! Nie muszę już się martwić o głównych bohaterów. I pomyślałam, że jednak ta książka zadziałała na mnie jak powieść sensacyjna - wessała, a potem wypluła - nie pozostawiając wiele po sobie. Trochę tak jest z kryminałami, nawet tymi dobrymi, jakaś taka pustka po przeczytaniu.
Dorotka wróciła z obozu zadowolona, wśród nowych umiejętności, jakie sobie przyswoiła, jest m.in jazda na nartach i filcowanie na sucho. To ostatnie wpisuje się również w nurt moich ostatnich zainteresowań: upatrzyłam już sobie zestaw wełny czesankowej w różnych kolorach. Może jakieś wspólne, babskie spotkanie z tego wyniknie?...

wtorek, 8 lutego 2011

w domu

Zgłaszam się po dłuższej przerwie - jakoś mi było daleko do pisania tutaj. Ostatnie dni minęły, zresztą, bardzo intensywnie. Tomek był przez tydzień we Wrocławiu, a w tym czasie, zgodnie z regułą, Janeczka zachorowała na zapalenie płuc. W dodatku, nie od razu się zorientowaliśmy, bo nie miała gorączki i tylko tak dziwnie pokasływała. Gdy którejś nocy obudziłam się i wysłuchawszy godzinnego przeszło rzężenia, zdecydowałam się na wizytę lekarską.
Czyli szturm do przychodni o siódmej dwadzieścia bladym rankiem, pobranie numerka, potem galop z Dorotką do szkoły, powrót do domu, Hania do przedszkola, Janka do lekarza. I tak dalej, aż do momentu, gdy zdecydowałam się przestać walczyć w pojedynkę i wzięłam jednak zwolnienie z pracy (w tym celu znów ranna wizyta w przychodni, by pobrać numerek, sprint z Dorotką do szkoły...).
Jednym słowem, przeistoczyłam się na ten czas w boginię logistyki i domowej organizacji. Aż do dnia, gdy wrócił Tomek, czy też dnia później, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem zmęczona i napięta. Zwolnienie z pracy trochę pomogło to wszystko ogarnąć. Dziwne jednak, jak trudno mi było w pierwszej chwili pozwolić sobie na - no właśnie, na co. Na luksus opieki na poważnie chorym dzieckiem? Zwariowałam chyba. Przyjrzawszy się sobie z uwagą, odkryłam syndromy, o których też wspominała czasem na blogu Karinka - jakaś taka nadgorliwość, pseudolojalność, przerost odpowiedzialności, czy co. Problem ewidentnie mój własny, do przepracowania, ale tło jest szersze. Niedawno świętowałam uroczyście rocznicę podjęcia pracy. Cały poprzedni rok minął mi bez dnia zwolnienia, ani na siebie, ani na dziecko. Może tak naprawdę ciągle niepewnie się czuję jako pracujący, "dorosły" człowiek, że atutów swoich upatruję w tym, że zawsze jestem w robocie?
Jak to powiedziano jednej bliskiej mi osobie: pani mocną stroną jest to, że nie bierze pani zwolnień! Okropne! I co za dyskryminacja rodziców za tym się kryje. I kobiet w szczególności, bo to one głównie biorą zwolnienia na chore dzieci. Jakże mi brakuje poczucia takiej ogólnoludzkiej solidarności, która przyjmuje za normalne to, ze kobiety bywają w ciąży, a dzieci chorują, i je wspiera.
Przy okazji dodam, że u mnie w pracy spotkałam się z pełną wyrozumiałością i spokojem. Odetchnęłam z ulgą. Po ty się poznaje dobre miejsce!

A w domu za to rozciągnęłam krótką kołdrę na dzieci, ze szczególnym uwzględnieniem Janusi. Starczyło też na zaniedbaną ostatnio dziedzinę kuchenną. W sobotę, na przykład, z pomocą dziewczyn upichciłam:
- barszcz z uszkami
- naleśniki z serem
- kulki z mięsa milonego
- babeczki z budyniem
- murzynka
- piszingera

Z biblioteki przyniosłam Janeczce książeczki i masę audiobooków. Ośmioletnie chore dziecko w niczym nie przypomina chorego dwulatka, który nie śpi po nocy, leje się przez ręce, odmawia leków i płacze przez cały dzień. Janeczka spokojnie leży w łóżku, czyta dużo, słucha bajek, podciągnęła się też w szydełkowaniu (zawsze uważałam, że nie idąc do szkoły, można się nauczyć fajnych rzeczy). Ja trochę już się zresetowałam, jutro kontrolna wizyta u lekarza (znów sprint poranny do przychodni, ale jest już Tomek, na szczęście) i zobaczymy, co usłyszymy. Ciągle mam słabą nadzieję, ze uda się jednak pojechać na ferie :-)