niedziela, 26 lutego 2012

kantaty w deszczu, kończy się tydzień


(okienko w Dubrovniku)

Skończył się tydzień, trudny i brzemienny zmartwieniami bliskich mi ludzi. Przy tym moje problemy wydają się śmieszne, a to, że jest mi łatwiej, widzę jako zupełnie nie zasłużony przywilej. Nikt przecież nie zasługuje na cierpienie, chociaż prowadzą do niego nieraz prostą drogą konsekwencje ludzkich wyborów.Ale to też nie zawsze, czasami nie można po ludzku zrozumieć, czemu na kogoś aż tyle na raz się zwala.

U nas w domu i w pracy - spokojnie, chociaż szybko, jak zwykle. Do tego też się już można przyzwyczaić. Wczoraj nawet poszliśmy na koncert w ramach cyklu 200 Kantat J.S. Bacha na 200-lecie Uniwersytetu Warszawskiego. Bardzo miła inicjatywa, impreza odbyła się w sali Pałacu Tyszkiewiczów na UW. Pierwszy raz poszliśmy na koncert całą piątką. Owszem, były jakieś wypady z jednym, czy drugim dzieckiem, ale zazwyczaj zostawialiśmy dziewczynki w domu pod opieką. Pamiętam jednak, jak wybraliśmy się kiedyś, będąc we Wrocławiu, na Toscę z dwuletnią Dorotką. Przedstawienie, w wykonaniu Opery Wrocławskiej, miało rozmach co się zowie: pierwszy akt w jednym z kościołów, drugi w Auli Leopoldinie, trzeci - nie pamiętam, bo po dwóch musiałam się z dzieckiem wycofać z imprezy, chyba pod gołym niebem. W międzyczasie zwanym zaczął jeszcze padać deszcz, pamiętam, jak brnęliśmy z wózkiem i parasolem po wrocławskim bruku. Dorotka zachowała się wzorowo, jak na takiego malucha, nawet była zainteresowana akcją na scenie. W Leopoldinie było już gorzej, chyba późna pora też się dołożyła, trzeba było wrócić.
A wczorajszy koncert dzieciom się podobał, zdziwiły się, że mężczyzna może śpiewać altem (w sumie, ja też się dziwię), śmieszyły je miny oboisty, pod koniec tylko wyczułam lekkie znużenie. Ale udało się, inicjacja rodzinna w kulturę wysoką wykonana, tak trzymać.
Pisałam niedawno o doradztwie bibliotecznym, które uprawiam na skromną skalę, na użytek czytelników i rodziny. Okazuje się, że przedsiębiorczy ludzie ze wszystkiego mogą uczynić dochodowy biznes, nawet w takiej dziedzinie, jak zamierające ponoć czytelnictwo i kultura książki.Pomysł, na który natknęłam się w sieci, to inicjatywa dwóch kobiet,nazywa się bibliocreatio.pl (link się nie chce wrzucić)
Całkiem ciekawy pomysł, z tych absolutnie zaskakujących.

poniedziałek, 20 lutego 2012

niezbyt sielsko lubelsko


Wolny koniec tygodnia spędziliśmy w Lublinie, skąd przywiozłam kilka melancholijnych okienek :-) Pamiętałam to miasto dosyć słabo sprzed dwunastu lat, odświeżyłam więc sobie trochę dawne wspomnienia. Obejrzeliśmy dokładnie Starówkę, spaliśmy zaś w hoteliku z widokiem na zamek. Dziwnie mi trochę było, gdy myślałam, że w tym samym zamku więziony był pod koniec wojny mój dziadek. W czasie wojny przeszło przez nie około 40000 osób, głównie członków ruchu oporu. W lipcu, tuż przed wyzwoleniem przez partyzantów polskich (po których przyszli zaraz sowieccy żołnierze), Niemcy metodycznie rozstrzeliwali więźniów, zabito wtedy około trzystu ludzi. Mój dziadek przeżył, chociaż słyszał już strzały z sąsiedniej celi. Zdążył ocaleć. Po wojnie, jak się dowiedziałam, zamek służył jako więzienie polityczne, kolejny raz stając się miejscem tortur i straceń. Mój dziadek nie uniknął i tego losu, tym razem jednak w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie, skąd uszedł właściwie cudem (miał wyrok śmierci za udział w AK). Jego życiorys doskonale nadawałby się na sensacyjny film, podobnie, zresztą, jak losy wielu innych Polaków w tym czasie.
Gdy patrzyłam na zamek, nie mogłam jakoś zapomnieć o tych wszystkich historiach, o bezmiarze cierpień, nieprawości i heroizmu, które miały miejsce za tymi murami. Dzisiaj to już historia, w odnowionych wnętrzach mieści się muzeum, warto zobaczyć przepiękną kaplicę Świętej Trójcy z freskami w stylu bizantyńskim z XV wieku. Na początku XIX wieku zostały one zatynkowane (!) i odkryte ponownie w 1899 roku.
Lubelska Starówka wygląda dziwnie niepokojąco, pełna kontrastów i rzeczy niepojętych dla niewtajemniczonych. Część kamienic odrestaurowana, bardzo, zresztą, pięknie; inne, nietknięte przez konserwatora, grożą zawaleniem. I są przeznaczone do rozbiórki. I stoją tak jedne obok drugich, straszą pustostany, powybijane szyby, tabliczki z napisem "grozi zawaleniem". Gdy się przyjrzeć dokładniej, widać, że jednak tu i ówdzie ktoś mieszka mimo straszących tabliczek, w jednej z kamienic są nawet nowe, drewniane okna, gdzie indziej przebłyskuje światełko na poddaszu. Atmosfera trochę jak w Bagnoreggio, "umierającym mieście", które zwiedzaliśmy kiedyś we Włoszech: przeczucie bliskiego końca, jakieś zawieszenie i bierność, a jednak bawimy się, choć Titanic tonie. Bo w Lublinie na starym mieście jest cała masa kawiarni, pubów i restauracji (przynajmniej jak na nieduże miasto we wschodniej Polsce). By zjeśc kolację, musieliśmy obejść kilka, bo nie było miejsc, wszystko zajete, Lublinianie się bawią.
Pamiętam, jak z Tomkiem przeczytaliśmy, że Edward Stachura, blisko z tym miastem związany, spał kiedyś przy grobie Józefa Czechowicza, jednego z moich ulubionych poetów. Próbowaliśmy znaleźć ten grób podczas wizyty w lublinie przed dwunastu laty, byliśmy na właściwym cmentarzu, ale nie udało się (trafiliśmy tylko na mogiłę kogoś z rodziny Poety). Tym razem było tak zimno, że nie szukaliśmy nawet, może następnym razem.














Po powrocie z Lublina zdążyłam jeszcze na warsztaty techniki sutasz w "Lesie Rąk". Rezultat pierwszej pracy nie jest powalający, jak się można domyślić, zwłaszcza, że szyłyśmy kontrastową nicią, żeby ... widać było błędy, brakuje jeszcze wyczucia materiału, ale - radość wielka z samej pracy! No, i to babskie towarzystwo w szacownej kamienicy, pochylone nad swoimi robótkami, bezcenne:-) Moja praca nie nadaje się jeszcze, żeby ją wrzucać na blog biżuteryjny, ale tutaj, czemu nie, w końcu sami swoi :-), więc się pochwalę. Do pracy już poszłam w tych kolczykach, co zostało natychmiast odnotowane przez kilka stałych czytelniczek:-)


 
Posted by Picasa

piątek, 17 lutego 2012

z suwakiem do biblioteki



(okienko nocne, Palestrina, Włochy)

Dzisiaj chyba pójdę prosto do bibliotekarskiego nieba, jeśli takie istnieje. Napracowałam się bardzo.
Dawno nie pisałam nic o bibliotece. Odkąd się przeniosłyśmy do nowego miejsca (wtedy, mniej więcej, zrobiłam przerwę w pisaniu bloga), frekwencja odwiedzin wzrosła. Do historii odeszły już dni z "plażą", gdy np. przez godzinę nikt nie zajrzał. Tendencja wzrostowa dotyczy, ponoć, nie tylko naszej niedużej placówki, ale całej dzielnicy, gdzie, uwaga, w ostatnim roku było około sto tysięcy wypożyczeń więcej, niż w poprzednim. W skali rocznej to wzrost o prawie jedną czwartą. Ciekawe, czemu zawdzięczamy takie stachanowskie osiągnięcia. Według mnie na pewno m.in. internetowemu systemowi zamówień i rezerwacji. Coraz więcej młodych osób wyklikuje sobie w domu tytuł, zamawia i przychodzi po odbiór. Ma to swoje konsekwencje . Czytelnictwo się wzmaga, ale takie osoby nieraz nawet nie zajrzą do nowości, nie mówiąc już o zwiedzeniu wszystkich naszych sali i pogrzebaniu w regałach. Trochę się robi taka taśma, jak w supermarkecie. Rezerwacja, legitymacja, klik, klik, miesiąc na oddanie, do widzenia. A tymczasem to, co w zawodzie bibliotekarskim jest ciekawe, czyli rozmowy, doradzanie lektury, wymiana wrażeń - powoli zanika, szczególnie właśnie wśród spieszących się użytkowników internetu. Bo starsi czytelnicy wciąż jeszcze chcą rozmawiać, mają czas; są w ogóle i tacy, którzy, podejrzewam, przychodzą specjalnie do nas, by mieć przez chwilę towarzystwo. No, może nie będę generalizować, nie tylko starsi, młodzi ludzie też są przecież różni, chociaż pewne tendencje są jednak zauważalne.
Doradzanie lektury to ważna sprawa, niekiedy jednak kłopotliwa. Kiedy dwa lata temu zaczęłam pracować w bibliotece, zdziwiłam się ogromnie, jak wielu ludzi nie wie, jakie książki chciałoby pożyczyć. I jakie opory mają, by samodzielnie poszukać, chociaż jest przecież wolny dostęp do półek. Ja sama też nieraz nie miałam pomysłu, gdy przychodziłam do wypożyczalni jako czytelnik, ale do głowy by mi nie przyszło prosić nieznajomą bibliotekarkę, by wybrała mi pięć książek według własnego uznania. Co innego jakaś kwerenda, konkretny temat, czy pomoc w odnalezieniu tytułu. Ale takie całkowite zdanie się na czyjeś opinie do tej pory trochę jeszcze mnie dziwi. Typowy dialog wygląda, mniej więcej, tak:

-To proszę, niech mi pani coś wybierze.
-? A co pani lubi czytać?
-No, ja to lubię dużo rzeczy, wszystko właściwie... ale już wiem, proszę mi wybrać NAPRAWDĘ ŁADNĄ KSIĄŻKĘ.
-?
-DOBRĄ KSIĄŻKĘ, rozumie pani.

I masz babo placek. Na początku strasznie się przejmowałam takimi zleceniami, gorączkowo przypominałam sobie, co kiedyś czytałam dobrego (a w pamięci, jak na złość, czarna dziura). Zapytałam koleżankę, jak sobie z tym radzi. Opowiedziała, że kiedyś miała tak jak ja, proponowała swoje ulubione lektury, ale ilość nietrafień była ogromna. Czytelnicy odnosili książki zdegustowani i jeszcze psioczyli (!). Więc przestała wystawiać swoje ukochane lektury pod obstrzał łatwej i pochopnej krytyki i, wraz z przypływem doświadczenia i znajomości czytelników, jest w stanie teraz na pierwszy rzut oka oszacować "aurę" osoby i sięgnąć po odpowiednią rzecz, najczęściej, zresztą, pozycję, której sama nie czytała (bo nie da się przecież wszystkiego przeczytać). Na początku nie wiedziałam, o co w tym chodzi, co za magia, ale teraz już chyba zaskoczyłam. I mam mnóstwo "trafień", pochwalę się, chociaż pudło też się zdarza.
Swoją drogą, znalazłam kiedyś stronę norweskiej biblioteki, gdzie była specyficzna "pomoc" dla niezdecydowanych co do wyboru lektury. Mianowicie coś w rodzaju internetowego quizu z pytaniami w stylu: czy ma się dobrze kończyć, czy nie? Brutalne, czy łagodne? Prawdziwe, czy fikcyjne? Przy każdej alternatywie było coś w rodzaju suwaka, gdzie można było za pomocą kursora przesunąć wskaźnik natężenia danej cechy. Na koniec komputer wyliczał i typował zestaw lektur, po jakie czytelnik powinien sięgnąć. Padłam z wrażenia. Może warto zainstalować coś takiego u nas? :-)


A dzisiaj jest Światowy Dzień Kota, jak przeczytałam w necie. I przypomniało mi się bardzo fajne zdjęcie, które kiedyś zrobiłam, nie mogę się oprzeć i wrzucam:

wtorek, 14 lutego 2012

śnieżnie



(okienko u znajomych, Błędziszki, suwalskie)

Skończył się wreszcie tamten dziwny tydzień, pod koniec aż się wzdrygałam na samą myśl, o czym jeszcze mogłam zapomnieć i co mnie może zaskoczyć. Na szczęście nie wydarzyło się już nic dramatycznego, poza chwilą grozy, gdy zaciął mi się totalnie suwak w obcisłych kozakach - ani w te, ani we wte - na szczęście, jednak, w takim miejscu, że zdołałam go jakoś zsunąć z nogi. Nie chce mi się już myśleć, co by było, gdyby się zaciął w połowie łydki, a było to wieczorem w sobotę. Musiałabym albo zniszczyć but, albo pójść w nim spać. Dobre zwieńczenie absurdalnego tygodnia.
A teraz siedzę sobie w domku jak w śniegowym gniazdku, za oknem sypie ślicznie. Od paru dni jesteśmy z Tomkiem sami z Hanią, starsze dziewczynki pojechały z Dziadkami aż na ... Wyspy Kanaryjskie. I są teraz ze cztery tysiące kilometrów stąd, trudno uwierzyć.
My też sobie trochę podróżujemy za sprawa wspaniałych książek. Tomek czyta Po Syberii Colina Thubrona, a ja wzięłam się za Tiziano Terzaniego, zaczynając jakby od końca, bo od książki Nic nie zdarza się przypadkiem. Doskonałe.

 
Posted by Picasa


Czytam i zaznaczam to, co mi szczególnie utkwiło za pomocą małych, samoprzylepnych karteczek, które niedawno odkryłam. Kiedyś podkreślałam ulubione fragmenty ołówkiem, a po przeczytaniu przepisywałam do zeszytu, ale z karteczkami jest przyjemniej. Nawiasem mówiąc, można kupić też bardzo ładne i wymyślne, a ja nie jestem tak całkiem odporna na uroki papierniczej galanterii, więc nabyłam dziewczynkom (dobry pretekst) śliczne karteczki ozdobne.

 
Posted by Picasa


I dziwnie nam trochę bez starszych córek, zupełnie, jakbyśmy byli młodym małżeństwem z jednym dzieckiem, w domu tak cicho, tylko jeden plan lekcji do uwzględnienia, tak mało do zmywania...

środa, 8 lutego 2012

nerwowo tu trochę


(okienko trochę makabryczne, Rzym, nie pamiętam już ulicy)

Ledwie środa, a czuję się jakbym była po całym tygodniu ciężkich robót. A wszystko przez kilka małych spraw, które skomplikowały życie. Niby nic takiego: mała zmiana planu dnia, a cały domek z kart, pracowicie ułożony wcześniej przy wspólnym wysiłku Tomka i moim, sypie się z hukiem.
Może to znacie? Bo, sfrustrowana, pytałam kilku bardzo zajętych młodych matek i wyznały, że zdarza im się podobnie. To mnie trochę pocieszyło, bo już myślałam, że nie nadaję się do takiego trybu życia, jaki prowadzę.
To takie małe wpadki: przeoczenie wizyty kontrolnej u dentysty dziewczynek, z dużym wyprzedzeniem umówionej. Bo to nie mieści się w codziennej, karkołomnej rutynie. Zapomnienie, że trzeba wpaść po dziewczyny do szkoły i uświadomienie sobie tego już pod drzwiami mieszkania. Zmiana planu lekcji którejkolwiek z trzech panienek powoduje efekt domina: kto odbiera ze szkoły, w jakiej kolejności, kto na kogo czeka. Ustalamy to rano, jakoś się nawet udaje aż do momentu, gdy - znowu wpadka - okazuje się, że nie przełożyliśmy klucza od domu do plecaka tej dziewczynki, która miała być pierwsza i oto stoją z opiekunką przed drzwiami na mrozie, a my oboje w pracy. Kolejna sytuacja: odbieram pocztę wieczorem, czytam, że domowa lekcja angielskiego Dorotki przełożona, bo nauczycielka nie może przyjść. Umyka mi tylko, bo jestem zmęczona i zafiksowana na jutrzejszym dniu, że to nie ten tydzień! Jakimś cudem Dorotka jednak jest w domu w czasie rzekomo odwołanej lekcji, nie ma jednak odrobionej pracy domowej i pieniędzy, by zapłacić. I wreszcie mój numer popisowy z ostatniej chwili: mimo, że z powodu choroby koleżanki pracujemy w bibliotece od ponad tygodnia na jedną zmianę, przychodzę zupełnie automatycznie na wcześniejszą godzinę. Otwieram drzwi, gapiąc się bezmyślnie na własnoręcznie powieszone parę dni wcześniej ogłoszenie, że otwieramy o drugiej i nic jeszcze nie zaskakuje. Pracuję przez godzinę (prace wewnętrzne), dziwiąc się trochę nieobecności kierowniczki. Spostrzegam się dopiero, gdy ktoś dzwoni i pyta, czy biblioteka znowu dzisiaj otwarta tylko po południu. Nie.. Tak, tak po południu, o Boże, a ja właśnie szłam otworzyć! A to wszystko przez ten automatyzm, odruch Pawłowa, który, ratując mnie przed zagubieniem się w wielości spraw, wykopsał mnie do pracy o zwykłej porze. I, niestety, musiałam zadzwonić do Tomka i zawrócić go prawie sprzed drzwi pływalni, dokąd jechał zażyć zasłużonego relaksu. Bo jeśli ja po południu w pracy, to on musi odebrać Jankę ze szkoły. Domino się sypie, nerwy puszczają. Mój mąż, który tego dnia już dwa razy był w szkole rano, odprowadzając dzieci, nie zdzierżył i wybuchnął. W sumie mu się nie dziwię.
To wszystko są drobiazgi, tak naprawdę, w najgorszym razie kończyło się na nerwach naszych, czy dzieci. Przypomina mi się jednak bardzo smutna historia, jaka wydrzyła się we Włoszech kilka lat temu, jeszcze, gdy tam mieszkaliśmy. Pewna matka zapomniała o dziecku, które zostało w samochodzie zaparkowanym pod szkołą. Spało. Matka była nauczycielką, weszła do budynku, pewnie jeszcze przez chwilę pamiętając, ze dziecko zostało, dopóki nie wchłonęła ją szkoła wraz z całą masą spraw. Problem był jednak taki, że działo się to w lipcu, w trakcie strasznych upałów. Zamknięte w samochodzie dziecko po niezbyt długim czasie zmarło z powodu niewydolności krążenia spowodowanej przegrzaniem w zamkniętym samochodzie. Opiekunka, z która matka była umówiona na "przejęcie" dziecka, nie dodzwoniła się, bo telefon matki się rozładował (a może był wyłączony, nie pamiętam). A pewnie chodziło o jakąś małą zmianę planów, przekazanie dziecka nie w domu, tylko pod szkołą. I telefon, który akurat nie działał.Ta matka nie była zwyrodniałą osobą, lecz normalną kobietą, która musiała pamiętać o tysiącu spraw. Z ogromnym współczuciem i grozą wyobrażałam sobie, jak straszne stało się jej życie po ty wszystkim, czy sobie wybaczy? A przecież pewnie starała się tego dnia, by podołać wszystkiemu jak najlepiej, spakowała zeszyty szkolne i konspekty zajęć, zapasowe ubranie i pieluszki dla dziecka, musiała pamiętać o jedzeniu w domu dla malucha i pewnie jeszcze o innych rzeczach. Ktoś, kto komentował tę historię w gazecie, opisał zjawisko matek - akrobatek, najczęściej pracujących i z dziećmi, które próbują rozpaczliwie poradzić sobie ze wszystkim. Moje porównanie do rozciągania krótkiej kołdry w sumie opisuje to samo. Jest trudno, ale sobie radzimy. Zmieni się coś niespodziewanie i zakłóci z trudem wypracowany rytm - może się wszystko sypnąć. Nie zawsze, ale czasem, bardzo niespodziewanie, może. Gdyby w tym samochodzie były zakupy z mrożonkami, można by tylko zakląć pod nosem, trudno, zdarza, się. Było dziecko. Tragiczna historia. Dziękuję Bogu, że mam tylko takie problemy, jakie mam.

niedziela, 5 lutego 2012

jemy...



(okienko w Rzymie)

Zimno jest, więc jemy. Więcej. W weekend przyrządziłam pierwszy raz prawdziwy hummus (z ciecierzycy, pasty sezamowej tahini, czosnku, oliwy, soku z cytryny itd.), a najstarsza moja córka, sama z własnej woli, usmażyła tortille. I mieliśmy potem taką kolację pomieszaną: północna Afryka z Meksykiem, pycha!
Nie można tylko tego tego hummusu za dużo na raz zjeść, cieciorka to w końcu groch, a od grochu boli brzuch I trochę mnie bolał, niestety. Warto się jednak poćwiczyć w umiarze.

Przy okazji dzieciom się zebrało na wspominki szkolnych obiadów. Moją sytuację określam jako komfortową między innymi dlatego, że nie muszę codziennie gotować - dzieci jedzą obiady w szkolnej stołówce. Zazwyczaj nie ma mnie w domu w porze obiadu, a one powinny zjeść coś ciepłego. I jedzą, aczkolwiek nie bez pewnej niechęci dla zbiorowego żywienia(którą podzielam). Zwłaszcza Janeczka stęskniona jest domowej kuchni i często mnie prosi o zupę czy ciasto. Wczoraj zaś dziewczyny wymyśliły ranking najbardziej nielubianych potraw ze szkolnej stołówki. Wygrał tzw. Gruby Kotlet, cokolwiek by to znaczyło, z szarymi ziemniakami, całość rozmoczona w wyciekającym z surówki sosie. Kolejne miejsce zajmowała "papka z marchwi i kawałków mięsa", do tego, naturalnie sos. Dalej nie pamiętam, wiem tylko, że piąte miejsce zajęło jabłko z pleśnią ("to nie było danie, mamo, ale raz to widziałam na stołówce").
Z kolei przypomnieliśmy sobie też kuchnię w szkole włoskiej, gdzie dwie starsze dziewczyny uczęszczały przez rok. O dziwo, Dorotce też tam niewiele smakowało, chociaż to była jednak inna jakość. Strasznie wtedy wydziwiała na to jedzenie. Janeczka zaś, mimo oporu wobec szkoły, tamtą kuchnię polubiła nawet w stołówkowym wydaniu. Może czuła się tam tak niepewnie, że chwile przy posiłku były jedynymi, które jej się dobrze kojarzyły? No, i zawsze, jak się czegoś nie lubiło, można było powiedzieć, że boli brzuch, przygotowywali wtedy dla delikwenta talerz z pasta bianca, a to już było absolutnie bezpieczne i smaczne. I lody na deser! To se ne vrati!

piątek, 3 lutego 2012

trochę tu zimno



(okienko chyba pomorskie, prawdopodobnie skansen w Klukach)

Minus 23 stopnie tego ranka. To powinno być zabronione. Z trudem przemykam po dworze między pracą, domem, szkołą, sklepami i innymi miejscami, w których muszę czasem być. A szkoda, jest niewyobrażalnie pięknie z tym słońcem i śniegiem, a ja tak nie wytrzymuję tego zimna. Niewiarygodne, gdy pomyśleć, że niewielkie na skalę kosmosu wahnięcie naszej planety w jedną czy drugą stronę powoduje aż takie zmiany, stawiające człowieka i całe życie oparte na związkach węgla właściwie na granicy przeżycia. Trochę bliżej czy dalej od słońca - nie dałoby się i już. Z jednej strony syberyjskie mrozy, z drugiej - Sahara, brak wody, itp. Ziemia znajduje się w jedynym i unikalnym punkcie naszego układu słonecznego, w którym człowiek w ogóle może zaistnieć. Nie wnikając już w inne okoliczności korzystne, które zaistniały, jak na przykład atmosfera.
Niedawno oglądałam z dziećmi fascynującą książkę o kosmosie znakomitego duetu Mizielińskich: "Tu jesteśmy. Kosmiczne wyprawy, wizje i eksperymenty". Działa na wyobraźnię, zwłaszcza wizja ocieplenia Marsa, czy kopalni na księżycu. Strasznie się ten człowiek pcha wszędzie. Zdążył już zaśmiecić orbitę, teraz się zabiera za resztę, szczęśliwie jeszcze nie zepsutą. Zupełnie mi to obce takie ekspansyjne dążenia i inwazyjne skłonności, z całym szacunkiem dla tęgich mózgów badaczy.



A ja, działając na znacznie skromniejszym, domowym polu, ugotowałam wczoraj zupę-krem z marchwi i kolendry (ziarnista zmielona i natka do posypania). Z własnej inicjatywy dodałam rozgrzewającego imbiru. Taka domowa poezja, chwila błogości nad pachnącą miseczką.

Dzisiaj zaś mam swoją pierwszą w życiu lekcję francuskiego. Moim cichym marzeniem od wczesnego dzieciństwa było uczyć się tego właśnie języka. Jakoś się nie złożyło, rodzice nawet nie domyślili się, że strasznie tego chciałam, pamiętam, że próbowałam sama się uczyć (jako ośmiolatka!) z książek i płyt, ale poległam, jednak do tego trzeba nauczyciela, zwłaszcza, jak się jest dzieckiem. Potem życie potoczyło się swoją drogą, nauczyłam się innych języków, ale jakieś niespełnienie mi pozostało. Rozmawiając kiedyś z koleżanką doszłam do wniosku, że pewne języki obce mogą wyrażać jakąś część osobowości, która manifestuje się właśnie poprzez konkretną strukturę językową i brzmienie. Tak jest przynajmniej w przypadku koleżanki (germanistki z doświadczeniem) i moim. Już wiem, dlaczego mówienie po włosku sprawia mi taką przyjemność, mam też przemyślenia na temat innych języków, którymi lepiej lub gorzej władam (to temat na osobny wpis albo raczej zwierzenie). I teraz bardzo jestem ciekawa, o co chodzi z tym francuskim, jaka część mnie czeka na ekspresję w tej niełatwej mowie. Co mam do powiedzenia po francusku, jednym słowem. Zobaczymy, czekam z radością i niecierpliwością.