poniedziałek, 25 października 2010

Nie ogarniam tej kuwety...

... jak powiedział idąc przez pustynię jeden kot do drugiego.
Nie nadążam.
Siadłam teraz do komputera z bólem głowy i łamaniem w kościach, ciekawe, czy skończy się zachorowaniem czy, jak zwykle, rozejdzie się po człowieku. Żołądek ściśnięty od nieregularnych posiłków. Jednak nie wychodzi mi trójpolówka, o której kiedyś pisałam. W moim przypadku jest to raczej Syndrom Krótkiej Kołdry: staram się poradzić sobie we wszystkim, jednak cudów nie ma, zawsze się okazuje, że jeśli gdzieś coś krótką kołdrą przykryję, to z drugiej strony coś się odkrywa. Jeśli pół dnia spędzę w kuchni, gotując obiad, piekąc ciasto i przygotowując coś dobrego na kolację, zawalone są inne rzeczy, zaniedbane dzieci, znajomi. Gdy z kolei prasuję ogromną górę ubrań, to chodzę głodna, bo naprawdę nie umiem ogarnąć tego wszystkiego. Trochę też w tym jest i celowego działania, w tym przynajmniej sprawdza się trójpolówka: jest odmiana. Bo powtarzanie codziennie i niezmiennie tych samych prac, dreptanie po kawałku w miejscu - szalenie frustrujące.
Dlatego jakże wdzięczna jestem Donce za sobotnią zupę, pełną warzyw i mięsa, gorącą, ze świeżym chlebem. To było miłe spotkanie, a kulki filcowe wielkości i koloru niedużych śliwek, które pierwszy raz samodzielnie wykonałam, przerobione zostały już na wielkie i wesołe kolczyki, dyndające radośnie na przekór wszystkiemu.

środa, 13 października 2010

ciężar i dziura po pisarzu

Dzisiaj trochę marudzę: moja najstarsza córka, niewysoka i raczej szczupła, dźwiga do szkoły plecak, który waży prawie 10 kilogramów! Tyle ciężaru to, przede wszystkim, książki, do tego osprzęt plastyczny, zeszyty, śniadanie, picie. Zastanawiam się, czy ci wszyscy dumni twórcy podręczników, piejący na cześć nowoczesnej edukacji, przez chwilę chociaż pomyśleli o fizycznym aspekcie i policzalnym wymiarze swoich wytworów. O delikatnych kręgosłupach małych dzieci. Przepełnione szkoły nie mają możliwości "zaszafkować" książek, zresztą, co zrobić z pracami zadawanymi do domu? Ergo: trzeba dźwigać. Przyznam, że robi mi się słabo, jak znoszę i wnoszę dziewczynkom po schodach do metra oba plecaki. I tak dobrze, że resztę drogi ciągną to draństwo na kółkach. I jakie odbierają podświadomie i, przede wszystkim, cielesne, przesłanie na temat szkoły? Odpowiedź jasna. Ciężar nie do udźwignięcia.

Poza tym wszyscy zdrowi.


Z biblioteki w ciągu dwóch dni od ogłoszenia literackiego Nobla zniknął już nam cały Vargas Llosa, pożyczony przez tych, co go chcieli poznać, czy odświeżyć. Na przepełnionych do granic możliwości półkach w miejscu Llosy zieje sugestywna dziura - tak oto objawia się w praktyce wydarzenie kulturalne. Bardziej jednak podobało mi się to, co powiedział pewien smutny, zamyślony czytelnik, wypożyczając trzy powieści Amosa Oza:
Tak bym chciał mu jakoś wynagrodzić ten brak Nobla, powiedział. Piękne.

poniedziałek, 4 października 2010

wieczorem, we czwartek

W garnku bulgocą sobie apetycznie śliwki na powidła, za radą znajomej doprawione cynamonem, imbirem i odrobiną pieprzu. Więc jednak zrobię jesienne przetwory, może nawet rozkręcę się z tym dalej i spróbuję usmażyć konfitury z dyni (ponoć smaczne bardzo) i jabłka do szarlotek. Wrzesień miałam trudny i mozolny, wraz z jesienią przyszły siły i większa ochota do życia.W dodatku ta pogoda, cudna i szalona, słońce i wiatr, przypomina mi się jesień i zima w Rzymie, gdy wiała tramontana. Słonecznie, pięknie, a wichrzysko takie, że zmarznąć można było na sopel.

Ostatnio oglądaliśmy z T. świetny film, Śniegowe ciastko w reżyserii Marca Evansa. To poruszająca historia Alexa, mężczyzny po traumatycznych przejściach, który dopiero co opuścił więzienie. Gdy pewnego słonecznego, zimowego ranka Alex podwiózł samochodem autostopowiczkę Vivien, żadne z nich nie wiedziało, że to już ostania podróż dziewczyny. Zginęła na miejscu, gdy na samochód wpadła ciężarówka. Zdruzgotany Alex, o którym w tym momencie filmu jeszcze prawie nic nie wiemy, postanawia spotkać się z Lindą, matką dziewczyny. I wtedy zdarza się kilka rzeczy, które odmieniają jego życie.
Linda jest autystykiem, od urodzenia żyje w swoim starannie uporządkowanym świecie.Potrafi ją strasznie wkurzyć i przerazić taki drobiazg, jak plama na podłodze albo śmieci do wyrzucenia - nie radzi sobie dobrze z rzeczywistością, jednocześnie jednak zdumiewająca jest jej siła akceptacji dla drugiego człowieka. Tak jakby cały czas tkwiła jeszcze na poziomie dziecka, które uczy się świata: tylko małym dzieciom łatwo przychodzi przyjęcie najróżniejszych rzeczy jako normalnych.
(Tu mała dygresja na ten temat: Tonia, niania i opiekunka mojego dzieciństwa, cierpiała na rozległe żylaki. Jej nogi były oszpecone, niemal fioletowe. Dla mnie jednak były zupełnie zwyczajne, ani brzydkie, ani ładne, NORMALNE, nie do porównywania. Należały do kochanej osoby, to było najważniejsze).
Jak się można domyślić, główny bohater dostaje sporo do myślenia pod wpływem tego spotkania.
Najważniejsze w tym filmie było dla mnie to, co na małą skalę miałoby szansę stawać się na co dzień, gdyby tylko potrafić przyjąć człowieka takim, jakim jest. Tu myślę szczególnie o sobie, jak trudno mi nieraz zaakceptować, szczególnie w stosunku do najbliższych, że nie są po to, by zaspokoić moje potrzeby i realizować życiowe scenariusze mojego autorstwa. Banalna prawda, że otwarcie się na drugiego człowieka nadaje sens, ale jakże pięknie przedstawiona. Doskonała gra aktorów, świetne zdjęcia, dowcipne dialogi - bardzo ładny film.




Autyzm jako temat poruszany jest też w wielu książkach, nie tylko specjalistycznych. Ostatnio czytałam dwie. Jedna z nich to Drogi Gabrielu. List, autorem jest norweski dziennikarz Halfdan W.Freihow.Swoją książkę napisał w formie listu do autystycznego syna. W poruszającej narracji opowiada o swoim życiu z Gabrielem,o cierpieniach i radościach, o tym wszystkim, czego chłopiec nigdy nie odczuje, nigdy nie pojmie. Mimo że są sobie tak bliscy, żyją w odrębnych światach.
Co mnie szczególnie porusza - i to niekoniecznie w taki katarktyczny, pozytywny sposób - to moja kompletna bezradność i jakaś taka nieadekwatność wobec świata widzianego z tamtej, autystycznej strony.
Jak wspomina Freihow, autystyk nigdy nie zrozumie, co czujesz, co więcej, nigdy nie będzie rozumiał, dlaczego to miałoby być w ogóle ważne. To niepokoi i całkiem wywraca do góry nogami moją hierarchię wartości i cały etos w-czucia, współ-czucia, wy-czucia innych ludzi. A jednak pozbawiona tych właściwości osoba nie jest ani trochę zubożona w swoim człowieczeństwie, które sięga głębiej, dalej, niż świat emocji.




Jeszcze dobitniej, tak, że już bardziej się nie da, wyraża tę prawdę inna książka, którą znalazłam przypadkiem podczas porządkowania regału w bibliotece (często wtedy wpadają w ręce prawdziwe perełki). To Filipina. Siła kruchego życia Sophie Chevillard-Lutz. W przeciwieństwie do poprzednio wspomnianych historii, ta opowiedziana przez autorkę jest świadectwem in crudo, napisanym prostym językiem. Tytułowa Filipina to córka Sophie, urodzona z bardzo poważnym defektem czaszki, bez szans na życie. Ośmioletnia dziewczynka jednak wbrew prognozom i przewidywaniom żyje nadal, chociaż nie widzi, nie słyszy, z trudem przełyka, a jej rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie paromiesięcznego dziecka. Matka i ojciec odważnie walczą o każdy jej dzień; nie tylko o to, by zapewnić dziecku opiekę i miłość, lecz także o godność tak kruchego i biednego życia. I tu najbardziej poruszające odkrycie dla mnie: Filipina nie ma absolutnie NIC, czym by mogła sobie zasłużyć na miłość, na życie, na istnienie: jest ogołocona totalnie ze wszystkiego, co ceni się w człowieku. A jednak jest KOCHANA PRZEZ BOGA. Co więc jest istotą człowieczeństwa? A raczej, co nią nie jest? Nie rozumiem - i nigdy nie będę potrafiła - tajemnicy cierpienia tej dziewczynki i jej rodziców, ale ta prawda wali mnie jak obuchem w głowę, w serce: mogę nie mieć nic z tego, o co tak się rozpaczliwie i beznadziejnie staram całe życie, nie mieć nic, a jednak - być KOCHANĄ.

sobota, 2 października 2010

Kolejna sobota, kiedy próbujemy nic nie robić :-)

... tyle, że ja już zaczęłam dyżury w pracy w tym dniu. Czytelników jednak było niewielu, nie wszyscy się jeszcze do naszych pracujących sobót na nowo przyzwyczaili.
Patrzę na dzisiejszą datę i przypominam sobie, jak to trzy lata temu o tej porze zaczęłam pisać swój stary blog. Byliśmy wtedy od miesiąca w Rzymie, właśnie założono nam internet (po długich mękach, trwało to miesiąc!) i pomyślałam, że może tak łatwiej będzie pozostać w kontakcie z przyjaciółmi i znajomymi. Dziwnie się czułam, umieszczając pierwszy wpis! Zamierzałam pisywać tylko przez rok, aż do powrotu do Polski, ale jakoś do tej pory nie mogę przestać, chociaż nie zaglądam tu często, jak widzicie.
Niedawno Ania z Caramby zaprosiła mnie do zabawy blogowej: mam napisać o dziesięciu rzeczach, które lubię. Ciąg dalszy zabawy trąci nieco tradycją tzw. łańcuszków św. Antoniego, a mianowicie: wytypuj dziesięć następnych osób i zaproś do zabawy.Z reguły podchodzę trochę nieufnie do tego typu rzeczy, ale postanowiłam (z opóźnieniem) o tym napisać i zaraz wytłumaczę, dlaczego.
Przede wszystkim, Aniu, dziękuję za wyróżnienie! Ja sama czytam z przyjemnością wszystkie świetne blogi, które mam na zakładce z boku (część z nich, niestety, przestała być aktywna). Zaglądam też nieraz do fantastycznego miejsca, bloga pisanego przez włoską autorkę licznych książek i publikacji, Miti Vigliero. To mój niedościgły wzór, tak przy okazji, zwłaszcza niektóre posty na temat języka, powiedzonek, lektur, zwyczajów są fascynujące. Jest to blog pisany wyłącznie w języku Dantego, ale jeśli ktoś zna włoski, to bardzo polecam.
A teraz ad rem : Ostatnio sporo myślałam sobie o tym, jak ważne jest wiedzieć, co się naprawdę lubi. Zauważyłam, że wielu ludzi nawet nie dociera do tej części siebie, gdzie ukryte są prawdziwe i szczere upodobania. Przytłaczają ich obowiązki i powinności, często też nie do końca świadomie przyjmują cudze gusty i styl życia w obawie, by nie być odrzuconym czy uznanym za człowieka dziwnego. Dotyczy to nie tylko nastolatków, za wszelką cenę próbujących upodobnić się do grup rówieśniczych, ale także dorosłych ludzi. Spróbujcie być "innym" w korporacji! To naprawdę trudne, zwłaszcza, gdy się nie jest pewną siebie i swoich granic. Tymczasem kluczem, by odnaleźć się w tłumie, pierwszym krokiem, by poznać siebie, było dla mnie właśnie odkrycie, że są rzeczy, które lubię tylko ja. To jak odcisk palców, niepowtarzalna wizytówka i uposażenie, uśmiech mój do świata i świata do mnie. Bo przecież za tym, co mnie porusza i pociąga mogą się kryć zdolności i talenty, los i powołanie, jednym słowem. Zatrzymać się nad tym, przyjrzeć się temu, co mnie cieszy - to wielka sprawa i zadanie na każdy dzień.

A co lubię?
1. Podróżować. Nie muszę daleko, chodzi mi o ten stan, kiedy jestem w ruchu, a wszystko w środku we mnie się uspokaja i wycisza
2. Rozmowy z przyjaciółką długie i szczere, do późna w nocy (kiedy to ostatni raz było? Dawno, niestety)
3. Patrzeć na jadące pociągi, zwłaszcza gdzieś daleko od miasta. Kocham małe stacje, wzruszają mnie tory wśród lasów i pól,lubię nawet zapach podkładów kolejowych. :-)
4. Czytać. Bez tego trudno mi przeżyć dzień.
5. Patrzeć na Tomka i dziewczynki, kiedy się cieszą czy bawią. Zwłaszcza widok uśmiechniętego, rozluźnionego męża jest wspaniały.
6. Uczyć się języków obcych, mówić w nich płynnie i bez kłopotów (ach, to wciąż w sferze marzeń), uczyć innych...
7. Odpuścić sobie czasem wszystko, pójść na wagary
8. Patrzeć na gwiazdy i nagle zdać sobie sprawę, że jestem bardzo mała, a wszechświat wielki i nieskończony; poczuć wtedy taką dogłębną i przejmującą samotność - myślę, że taką, jak w chwili śmierci można czuć - i wtedy szukać obecności Boga
9. Słuchać muzyki samotnie, grać czasem w samotności, czasem z kimś.
10. Chodzić do kawiarni

... i jeszcze trochę by się zebrało tych rzeczy.
Może Anulka,Karina i Kinga będą miały ochotę pociągnąć temat?
(napiszę Wam zasady w komentarzu)