poniedziałek, 25 października 2010

Nie ogarniam tej kuwety...

... jak powiedział idąc przez pustynię jeden kot do drugiego.
Nie nadążam.
Siadłam teraz do komputera z bólem głowy i łamaniem w kościach, ciekawe, czy skończy się zachorowaniem czy, jak zwykle, rozejdzie się po człowieku. Żołądek ściśnięty od nieregularnych posiłków. Jednak nie wychodzi mi trójpolówka, o której kiedyś pisałam. W moim przypadku jest to raczej Syndrom Krótkiej Kołdry: staram się poradzić sobie we wszystkim, jednak cudów nie ma, zawsze się okazuje, że jeśli gdzieś coś krótką kołdrą przykryję, to z drugiej strony coś się odkrywa. Jeśli pół dnia spędzę w kuchni, gotując obiad, piekąc ciasto i przygotowując coś dobrego na kolację, zawalone są inne rzeczy, zaniedbane dzieci, znajomi. Gdy z kolei prasuję ogromną górę ubrań, to chodzę głodna, bo naprawdę nie umiem ogarnąć tego wszystkiego. Trochę też w tym jest i celowego działania, w tym przynajmniej sprawdza się trójpolówka: jest odmiana. Bo powtarzanie codziennie i niezmiennie tych samych prac, dreptanie po kawałku w miejscu - szalenie frustrujące.
Dlatego jakże wdzięczna jestem Donce za sobotnią zupę, pełną warzyw i mięsa, gorącą, ze świeżym chlebem. To było miłe spotkanie, a kulki filcowe wielkości i koloru niedużych śliwek, które pierwszy raz samodzielnie wykonałam, przerobione zostały już na wielkie i wesołe kolczyki, dyndające radośnie na przekór wszystkiemu.

10 komentarzy:

  1. Noś kolczyki koniecznie. Niech koją Cię w codziennych zmaganiach. Trzymaj się kochana! Uściski. a.

    OdpowiedzUsuń
  2. A propos filcu... miałam iść dzisiaj do znajomej na pierwsze w życiu filcowanie (też marzyłam o kolczykach ;-), ale z przyczyn wiadomych nie poszłam. Za duża coś ta kuweta. a.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witajcie Kobiety Filcujące, te wspólne robótki ręczne to coś bardzo pierwotnego. Jest taka scena w moim ulubionym filmie "Kwiat mojego sekretu", kiedy porzucona przez męża bohaterka jedzie odzyskać siły do pueblo w Kastylii La Manchy, skąd pochodzi(!) i uśmiech jej wraca na twarz podczas wspólnego posiedzenia z kobietami robiącymi koronki klockowe (swoją drogą jest też u nas kurs koronek). Ja mam bardzo podobnie Agnieszko, niby nic nie muszę ale tak mam wszczepione przekonanie, że powinnam, że jeśli nie mam porządnego obiadu, poprasowanych ubrań i w miarę sprzątniętego mieszkania, nie czuję się dobrze. Jednocześnie stan ten osiągam tak rzadko, że głównie wyrzekam na powtarzalność tych niewdzięcznych czynności, ciągle tych samych i tych samych i niekończących się obowiązków wiszących nade mną. Dla tego czasem jak mi wpadnie w ręce np. nowy przepis kulinarny, ożywiam się nagle, nareszcie coś na przekór tej beznadziejnej rutynie. I jeszcze ciągle mam wrażenie, że robię nie to co powinnam. Po dzisiejszym hiszpańskim osiągnęłam dno językowej rozpaczy, przede wszystkim powinnam się uczyć buuu. Pozdrawiam A.

    OdpowiedzUsuń
  4. Moje nieogarnianie to stan niemal chroniczny. Nieśmiało przyznam, że zazdroszczę babskich spotkań przy robótkach (filcowanie to dla mnie trochę magia, ale bardzo lubię zapomniane i niemodne szydełko) - to brzmi jak dobry, wartościowy i spokojny czas. A ja takiego nie mam albo nie umiem znaleźć. Podejmowałam próby różne i jak głową w mur. Cieszę się, że choć czasem mogę Was tutaj przeczytać. Nie ogarniam, po prostu, nie ogarniam. Ale ściskam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  5. Anulko, ja szydełko też bardzo lubię (chociaż nie mam na tym polu wstrząsających osiągnięć). Może się spotkamy na szydełkowanie, jakoś na przekór nieogarnianiu? Bo czasem się da, nawet wśród tego bałaganu i niedoczasu.
    Aniu, koronki klockowe - to moje marzenie! U nas takich kursów raczej nie ma, za to w Czechach, gdzie kobiety bardzo dużo się robótkami zajmują (podobnie, jak w Niemczech) to prawie w każdej dziurze na wsi to robią. Widziałam kiedyś wystawę prac, jak byłam u Marty.
    Jeszcze mi chodziły po głowie frywolitki kiedyś, jeśli chodzi o rękodzieło. I koronka kołkowa, ale to może w przyszłym wcieleniu. Za duża ta kuweta jest, na razie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo się cieszę Agnieszko, że udało mi się trochę umilić codzienność w związku z syndromem kuwety ;)))
    Filcowanie tylko czasami, natomiast od jakiegoś czasu nie wypuszczam szydełka z ręki, no chyba, że biorę igłę, żeby zszyć wyszydełkowane elementy;) Wczoraj wydziergałam sobie też bardzo wesołe pomarańczowe kolczyki - cytruski. Wrzucę na swojego bloga, jak znajdę chwilę. No i jeszcze kończę pomarańczową świnkę. Szydełko jest boskie, ono "nie zna granic" wyszydełkować można prawie wszystko:-))) I szydełkować daje się niemal "w biegu", np. bawiąc się z dzieckiem.
    O prasowaniu - bo cały czas gdzieś się to przewija, znajome też się skarżą. Może "moje okoliczności są inne", ale ja w ogóle nie prasuję, najwyżej raz na dwa tygodnie jakąś kiecę, jak chcę się wystroić(albo Jagódkę). Jeśli od wielkiego święta Michał wkłada swoją jedyną koszulę - to mu podrzucam parę swoich rzeczy;)))
    Co nie znaczy wcale, że ogarniamy, cały czas musimy sobie ustawać hierarchię wartości.
    Jeśli miałabym wskazać problem nr jeden, to chyba jednak jest to za krótki sen.

    OdpowiedzUsuń
  7. Aha - mnie się też marzy takie koło gospodyń miejskich szydełkujące i zawodzące coś tęsknie od czasu do czasu.
    Może udałoby się zrobić takie warsztaty, np. w 100pociechach. Wstępnie rozmawiałam o tym. Ale to najwcześniej w grudniu, teraz nie ogarniam;)))

    OdpowiedzUsuń
  8. Donko, jak trafić na Twojego bloga? Podziwiam - zabawa z dzieckiem i szydełko, ja nie ogarniam ;-) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. Anulko, już zamieściłam adres Donki na pasku z boku, dawno nie robiłam tu porządków, stąd to przeoczenie :-)

    OdpowiedzUsuń
  10. Bo ja kiedyś jeszcze prosiłam o dyskrecję, zanim się rozkręciłam z blogowaniem, a zwłaszcza ze zdjęciami - to nie jest łatwe w moim przypadku:-)
    Anulka sobie zresztą poradziła:-)))
    A że udaje mi się przy dziecku, codzienności, Żoliborzu, wyborach itd., to tylko dlatego, że jestem nieuleczalnym nałogowcem;-)

    OdpowiedzUsuń