czwartek, 26 maja 2011

po walijsku - bańki!




Bańki na Ursynowie - udały się. W niedzielę, po komunijnym obiedzie z okazji Janeczkowego święta poszliśmy sobie wszyscy razem z gośćmi na pobliską górę (zwaną Górą Latawcową albo Trzech Szczytów) i tam urządziliśmy zabawę. Tak to wyglądało:










Na górze jest zawsze dobry wiatr, kiedyś puszczaliśmy tam latawce (co nie wyszło jednak zbyt spektakularnie, może z powodu wady w konstrukcji? Czy ktoś umie robić dobre latawce i mógłby nas nauczyć?).
Dzień komunijny minął nam w spokoju, cieszyłam się też z odwiedzin i spotkań z ludźmi. Janeczka przejęta, ale w normie. Trochę mnie nachodziło spontanicznych wątpliwości, gdy patrzyłam na falujący tłumek białych postaci pod kościołem - takie małe te dzieci, jak daleko im do dojrzałości, co one z tego wszystkiego rozumieją? Ale i wielu dorosłych nie wykazuje się przecież dojrzałością w życiu duchowym, część zatrzymała się na takim właśnie poziomie przeżywania swojej wiary (?), jak te dzieciaki. A, jak słusznie zauważyła moja koleżanka, to wydarzenie ma być pomocą, a nie kolejnym stopniem do zaliczenia na drabinie do nieba. A pomocy najbardziej potrzebują słabi, niedojrzali, nierozumiejący właśnie.

A teraz mamy tzw. biały tydzień, który ma się już ku końcowi, Dorotka jest na szkolnej wycieczce, a Tomek jedzie do Wenecji. W pracy nadal sytuacja zawieszona, jesteśmy ciągle w trakcie przeprowadzki (kończy się remont nowych pomieszczeń, budowane są regały). Siedzimy, póki co, przeważnie nad papierkową robotą, wybitnie anty-koncepcyjną, mechaniczną. Nie mogę się już doczekać powrotu do pracy przy wypożyczaniu, brakuje mi kontaktu z czytelnikami, ruchu, wymiany informacji. Zamiast tego zajmujemy się tzw. ubytkami, czyli książkami, których już fizycznie nie ma (nieraz od dawna), a trzeba uporządkować ich status formalny. Więc są to takie książki - fantomy, widma, jednym słowem. Dobrze, że niedawno przyszedł zakup majowy, ponad sto nowych, świeżych pozycji, bo inaczej byłoby smutno.

I żeby nie było tak całkiem idyllicznie, przed paroma dniami dostałam informację, że będą nam wymieniać rury w bloku. Szlag mnie trafił na miejscu - moje udręczenie remontami i histerię na ten temat opisywałam niedawno, ledwo zdążyłam posprzątać, doprać i doczyścić wszystko z pyłu (co nie jest takie proste, gdy się pracuje na etacie, biega na biały tydzień i ma sporo zajęć), dostaję informację, że mi rozpirzą rury, podłogę, ścianę w łazience, itp. Przecież, gdybym to wcześniej wiedziała, nie planowałabym malowania mieszkania na maj, tylko na czerwiec! Czy to tak trudno informować z wyprzedzeniem?? Jakiś roczny plan lokatorom przedstawić?
(Jac, miej się na baczności, bo pewnie Wam to też zrobią!)
Mam nadzieję, ze jakoś to przeżyjemy. W sumie, w skali ogólnożyciowej to pestka. Trochę pewnie tu pomarudzę i tyle.

3 komentarze:

  1. Agnieszko, pięknie wyglądacie i cudne są te bańki. Swoją drogą kto by pomyslał, że mieszkając w stolicy można mieć taki las za rogiem. Piszę to oczywiście z dumą bo to i "mój" las:)A prześlesz mi jakieś komunijne zdjęcie Janeczki na maila? Uściski A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie znałem tych nazw. To jest po prostu Kazurówka (albo brzydziej: Kazurka).
    Lubię to miejsce, choć czasami jest problem z czystością, bo popić i pobiesiadować wielu chce, natomiast do sprzątani puszek, butelek i petów już nie ma chętnych.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nie znałam nazwy Kazurówka! Owszem, mogłoby być czyściej (chociaż nie było całkiem źle).
    Nazwę Góry Latawcowej znaleźliśmy na jakiejś mapie Ursynowa sprzed bodajże dziesięciu lat. A Górą Trzech Szczytów - słyszałam w narodzie, chociaż to długa i jakaś taka zbyt podniosła nazwa, jak na nasz skromny pagórek :-)

    OdpowiedzUsuń