niedziela, 16 września 2012

apulijskie wspomnienia

 
Posted by Picasa
(Okienko w Gallipoli)
Jesiennie już coraz bardziej, rzadko zaglądam teraz do bloga, jakieś zniechęcenie i melancholia się zakrada. Jakże bliskie mi jest to, co pisał p. Lech, o życiu bardziej nie na ekranie, tylko - o życiu, po prostu.
Początek roku, jak zwykle, okazał się wyczerpujący, Dorotka zmieniła szkołę - i wygląda na to, że słusznie :-). I znowu dopasowywanie planów lekcji do naszych rozkładów jazdy w pracy, jak dobrze, że przynajmniej jedno się zmienia: dzieci są coraz starsze, właściwie prawie nie trzeba już opieki i pomocy z zewnątrz, jeszcze trochę, a będą już całkiem samodzielne. cieszę się coraz bardziej, że mam już duże dzieci, "absolutnie osobne", chociaż przytulać się jeszcze chcą, na szczęście.
A dzisiaj niedziela, zrobiliśmy sobie ulgowy weekend, bo dopadło nas choróbsko. Wszyscy, oprócz Hani, złapaliśmy wirusa. Ja też, ale się trzymam.
Miałam, kiedyś, dawno i nieprawda, napisać o Apulii, gdzie byliśmy w wakacje. Już dawno chcieliśmy dotrzeć aż tam daleko, na czubek obcasa włoskiego buta. "I always liked going south"... So we did.
Droga nasza wiodła przez region Wenecji Friulijskiej (gdzie zatrzymaliśmy się na dwie noce w pobliżu Aquilei), Rzym (tam również stanęliśmy, jak to się mawiało, na cztery dni). Pogoda, jak rzadko w sierpniu, nie była zabójczo upalna, właściwie prawdziwy żar poczuliśmy dopiero zjeżdżając z Rzymu na południe. Dodam, że nie działała nam klimatyzacja (zawsze tak jeździmy), a nasz samochód - staruszek był mocno niepewny: dwa tygodnie przed wyprawą zagotował nam znienacka akumulator, odparowując wodę. Wywołało to nieziemski, organiczny smród zepsutej cebuli (siarka!), zupełnie nie samochodowy, co uśpiło naszą czujność. "Komuś wywaliło kanalizację", myśleliśmy ze współczuciem, dopóki nie odkryliśmy, że smród ciągnie się jakoś podejrzanie za nami. Niby zrobiliśmy przegląd przed samym wyjazdem, ale niepewność pozostała. Oraz nawyk pociągania nosem, celem sprawdzenia, czy nie śmierdzi. Nie masz to jak stary gruchot, ćwiczymy w nim nie tylko zmysł wzroku, ale i słuchu (bezustanne skupienie na odgłosie pracy silnika), no, i ostatnio węchu. Na szczęście dotarliśmy do celu i powróciliśmy do domu, co istotne, bez interwencji, kochany samochodzik, naprawdę. Strach pomyśleć, co by było, gdyby się rozkraczył na pustkowiu, w tym upale potwornym, a my w piątkę z bagażem.
Droga na południe była nieco zatłoczona, Włosi tradycyjnie jadą na wakacje w sierpniu, najchętniej, zresztą, na pogardzane przez resztę roku Południe. Sporo odpadło w Kampanii, wybierając na wypoczynek okolice Capri i Amalfi. Gdy mijaliśmy Wezuwiusza, coś przy drodze się paliło, więc w powietrzu fruwały płatki sadzy, bardzo to było sugestywne :-). Niesamowite - cała kraina, tysiące domów, przytulonych ufnie do wielkiej, ognistej góry. Wezuwiusz, w przeciwieństwie do dymiącej sobie i od czasu do czasu strzelającej Etny, jest cichy. Introwertyczny, jak mężczyzna, może wybuchnąć z niespotykanym impetem. Tak to jest, gdy się nie wentyluje zbierających się uczuć :-)
Za Kampanią wjechaliśmy do Bazylikaty, najrzadziej zaludnionej i mało znanej krainy.
 
Posted by Picasa
Pustkowia, bezwodne góry z rzadka porośnięte, powietrze drgające od upału. Ceny kawy na stacjach benzynowych niższe prawie o połowę w porównaniu z Rzymem wskazywały, że zmierzamy w dobrym kierunku. I tak się to ciągnęło, setki kilometrów. Przyczółki cywilizacji w postaci infrastruktury przy autostradzie wyglądały trochę jak z filmów o Dzikim Zachodzie. Dzieci marzyły o lodach i mówiły tylko o tym. Dopiero pod wieczór dojechaliśmy Alezio w pobliżu Gallipoli, gdzie mieliśmy wynajęty domek. Nota bene, wynajęty za pieniądze nawet mniejsze, niż niejedna miejscówka nad morzem w Polsce. I, na szczęście, nie okazało się to jakimś nieporozumieniem: miejsce doskonałe, dom nieduży, ale zadbany, wyposażony, położony w absolutnie spokojnym miejscu, w oliwnym sadzie, daleko od dyskotek, sklepów, hałasu. Na tarasie jedliśmy posiłki, a trawę podlewały co wieczór zraszacze - ulubioną rozrywką naszych dzieci było bieganie pod strumieniami wody. Niestety, nie zawsze udawało nam się utrafić na moment zraszania, raz nawet zostaliśmy specjalnie wieczorem w domu, i nic, "facet od zraszaczy" nie przyszedł, co za porażka!
 
Posted by Picasa
Okolice, w którym mieszkaliśmy, to subregion zwany Salento, czyli starożytna Messapia, od nazwy szczepu, który zamieszkiwał tereny Magna Grecia. Greckie wpływy widać na każdym kroku, i to zarówno te antyczne, jak i bardziej współczesne w postaci niezbyt ciekawej miejscami, białej, klockowatej zabudowy wsi i miasteczek. Grecki jest obecny również w nazewnictwie miejscowości, pamiątkach historycznych, starych szlakach i drogach. Starożytna Via Appia dochodziła najdalej do Brundisium, nie zahaczając nawet o region Salento, zapomniany, spieczony słońcem, pustynny.
Krajobraz Apulii przypominał miejscami jakieś afrykańskie, pustynne impresje: czerwona ziemia, z rzadka jakieś kolczaste zarośla i eukaliptusy, w miasteczkach palmy, często umierające na jakąś swoja chorobę. Ziemia zgryzoty, jak pisał o Puglii Ernesto de Martino w swojej książce poświęconej tarantyzmowi. I oliwki, wszędzie, jak okiem sięgnąć, przemierzając interior salentyński. Bo oliwa jest złotem Apulii. W starych sadach drzewa kilkusetletnie, okolone białymi murkami z kamienia, tak pewnie wygląda też latem Sycylia, którą oglądaliśmy zieloną wiosną. W wielu miejscach oliwkowe drzewa usychają, nie zdołaliśmy się dowiedzieć, dlaczego. Stare sady, które przecież musiały dorosnąć do swojego wieku,wraz z przydrożnymi eukaliptusami umierają, przybierając barwę miedzi, o ton jaśniejszej od rdzawej ziemi.
 
Posted by Picasa
I druga twarz Apulii: ta odwrócona do morza, z wybrzeżem tak pięknym, że zapada na zawsze w pamięć. Morze we wszystkich kolorach zieleni i błękitu, plaże piaszczyste, skaliste, z głębokimi zatokami. Jak już kiedyś pisałam, nie miałam dotąd najlepszego zdania o włoskich plażach, zatłoczonych do nieprzytomności, nudnych, gorących; unikałam jak ognia takich klimatów. Bo dla Włochów naprawdę wakacje = plaża, jak dwa razy dwa. I wszyscy tam jadą, przesiadują od rana do wieczora, smażąc ciała na potęgę. I często jest ciągle ta sama od lat plaża, jak w znanej piosence.
My wypróbowaliśmy wiele miejsc, znaleźliśmy też swoje ulubione, gdzie najczęściej jechaliśmy popływać. Zawsze jednak było coś ciekawego do obejrzenia w pobliżu. Chociażby położone po drugiej stronie obcasa Capo d'Otranto - jedno z lokalnych finis terrae, najdalej na wschód wysunięty przylądek Italii.
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
(Okolice Capo d'Otranto)
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
(Morze po naszej, zachodniej stronie)
Ciekawą wycieczkę zrobiliśmy sobie na południowy cypel apulijski, kolejny finis terrae, do Santa Maria di Leuca. Miasteczko, podobnie, jak inne w pobliżu, jarzące się aż w słońcu w bieli. Leuca - to greckie słowo, właśnie biel oznaczające (leukocyty, czyli białe ciałka krwi, zgadza się...). I latarnia morska, piękna i jasna.
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
Oprócz wybrzeża, zwiedzaliśmy też trochę różne urocze miasteczka i miasta, nie za dużo jednak, bo było bardzo gorąco. I w końcu chcieliśmy też poleżeć plackiem i pięknie nic nie robić, co się też w sumie udało. Szkoda, że tak krótko...
Najbliżej z Alezio było do Gallipoli. Nie do tego jednak słynnego z filmu (które znajduje się w Turcji), lecz do całkiem miłego, niegdys rybackiego miasteczka. Pokochałam je od pierwszego wrażenia, może dlatego, że nie spodziewałam się tego uroku. Jeździliśmy tam sobie czasem wieczorami na lody i granity, a rano na targ rybny. I na spacer, po prostu
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
 
Posted by Picasa
c.d.n.

7 komentarzy:

  1. Chere Agnieszko, jak dobrze, ze pomimo zakradajacej sie melancholii tak duzo i pieknie napisalas!
    Pozdrawiam Cie bardzo serdecznie i do uslyszenia niebawem. Mam tez duzo do opowiadania i ciesze sie, ze tym razem to nie byly Wlochy...A bien tout Malgosia

    OdpowiedzUsuń
  2. A bientot, oczywiscie :- )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małgosiu,dziękuję! Czekam na relacje z podróży. A co z Wiedniem naszym? Pozdrawiam, a.

      Usuń
  3. Gallipoli (w Turcji) ze słynnego filmu :) Dla mnie to brzmi tak jakby ktoś powiedział - bitwa pod Grunwaldem, obrona Warszawy w 1920r i Monte Cassino razem wzięte. Takie jest właśnie miejsce Gallipoli w australijskiej historii. Wulkany męskie (Wezuwiusz) i żeńskie (Etna) - sporo matieriału wybuchowego w tym , tak na pozór sielskim, wpisie.
    Pozdrawiam. L

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przyznam się do pewnej ignorancji: po przyjeździe do Puglii nie skojarzyłam w pierwszej chwili, że to nie to Gallipoli, chociaż coś mi nie pasowało geograficznie:-)
      Na szczecie małżonek z historycznym zacięciem prędko naprostował pomyłkę. Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  4. Bardzo wciągająca relacja. Zgadzam się z panem Lechem, z jednej strony sielsko, z drugiej zagrożenie w powietrzu (niepewność samochodowa, wulkany). Gallipoli przepiękne, bajkowe. Uściski a.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję, Aniu. Mimo zagrożeń jednak pojechaliśmy, chociaż to chyba była ostatnia tak daleka podróż tym samochodem. W przyszłym roku rodzinne wyjazdy planujemy po Polsce, a potem - zobaczymy. :-)

    OdpowiedzUsuń