sobota, 21 sierpnia 2010






Wróciliśmy już z Północy, wcale nie tak dalekiej, bo jednak osiągalnej. Nie dotarliśmy też specjalnie wysoko na mapie, nie to było, zresztą, naszym celem. Odwiedzaliśmy Norwegię i Szwecję tak bardziej od środka, w wielu znaczeniach tego wyrażenia.
Przede wszystkim, omijaliśmy większe miasta. W przypadku Skandynawii wcale o to nie trudno, wystarczy nie pojawić się w stolicach i już jest się na prowincji. Poza tym, nocowaliśmy w domach, u ludzi, rozmawiając z nimi, jedząc razem, słuchając z nimi muzyki, patrząc, jak żyją. Dzięki temu już po kilku dniach mieliśmy lepsze wyobrażenie o tym, jak wygląda życie w krajach na północ od Bałtyku.
Przed wypłynięciem z Gdyni zabawiliśmy jeszcze dwa dni w Polsce, pokazując dzieciom Gdańsk oraz główną, wyczekiwaną od dawna atrakcję: fokarium na Helu. Każda z naszych dziewczynek ma swoje totemiczne zwierzątko, foka zaś należy do Janeczki. Kolekcjonuje maskotki, rysunki, fotografie, książeczki, a nawet filmy z fokami. Helu więc nie dało się ominąć.
Podróż statkiem podobała się dzieciom, Hania była zadziwiona, gdy po raz pierwszy zobaczyła statek od środka, starsze pamiętały jeszcze rejs do Barcelony, nie mniej jednak podniecenie się udzieliło wszystkim. Główną atrakcją było rozlokowanie się w kabinie, krótka bitwa o lepszą koję, potem szybka zgoda i wspólna zabawa. I tak było już do końca wyjazdu, ilekroć znajdowaliśmy się w nowym miejscu: głównym punktem programu była wizja lokalna kolejnej sypialni (lub czegoś, co ją zastępowało). Tuż przed wypłynięciem sprawdziliśmy prognozę pogody po drugiej stronie morza i tu przykra niespodzianka: leje codziennie. Przyznam, że mnie to trochę zdołowało, wizja zbliżającej się konfrontacji mojej Norwegii z marzeń z twardą rzeczywistością - niepogodą psującą plany wycieczkowe, znudzonymi dziećmi, oglądaniem widoków, które "byłyby piękne, gdyby było słońce"... W Skandynawii pogoda bywa kapryśna i bardziej deszczowa, niż u nas, zwłaszcza na terenach bliskich oceanu. Z napięciem więc wyglądałam następnego poranka, który przyniósł...
Pierwszy dzień
.... mgłę, ale bez deszczu. Potem nawet się wypogodziło. Dzień spędziliśmy pokonując 600 km w tempie niezmiennym 90km/h, bo co chwila radary, no i wszyscy tam jeżdżą bardzo przepisowo. Prawie cały dzień przez las, z rzadka pojawiały się pola. I domki, przepiękne, drewniane, dokładnie, jak na obrazkach (np. w prześlicznych książkach szwedzkich autorów dla dzieci, które wydają nasze "Zakamarki", nota bene, są to kopie szwedzkich wydań). Domki mają zazwyczaj ciemnoczerwone ściany i kontrastowo białe okiennice i drzwi, a nieraz i piękną, koronkową snycerkę na ganku. Sporo kwiatów, czyściutko.



Na drogach mały ruch, nazwy miejscowości kojarzyły nam się głównie z meblami w Ikei. Pod wieczór świetna dotąd nawierzchnia zaczęła się psuć, okolica robiła się coraz bardziej dzika, leśna, górzysta i bezludna. Pod dom, w którym niemal w środku lasu mieszkała nasza pierwsza gospodyni, wjechaliśmy ledwie zipiąc na pierwszym biegu (jak oni tam wjeżdżają w zimie, gdy jest jeszcze bardziej stromo, ślisko i ciasno?).
Przywitała nas Lovisa, kobieta w średnim wieku, o ciemnych, długich włosach, w zwiewnej spódnicy, zamotana w szale. Oprócz nas na leśnej farmie pojawiła się Sara ze Szwajcarii, wolontariuszka do pracy w ogrodzie. Przy okazji dowiedzieliśmy się i o takim sposobie podróżowania - woofers, którzy odwiedzają farmy na całym świecie, pracują tam w zamian za wikt i spanie.
Dom Lovisy, również czerwony i drewniany, okazał się mieć koło dwustu lat. Przez obecną właścicielkę został gruntownie wyremontowany, uroczo urządzony, standard miał jednak taki raczej "close to nature", z prysznicem wśród drzew. Ma to swój urok zwłaszcza latem, więc wtopiliśmy się w klimat, jedząc wyłącznie organiczne jedzenie, w tym lokalne sery, orkiszowe risotto z pokrzywami (pyszne!) i smażone na wybornym masełku rydze. Do tego knackebrot i nasz spadziowy miód, który tu wszystkim bardzo zasmakował. Atrakcją dla dzieci okazała się genialnie zawieszona huśtawka, spędzały na dworze mnóstwo czasu, ku mojej olbrzymiej radości.
Kolejny dzień...
Wycieczka nad jezioro drogą poprzez las. Jakie dziwne mchy, gęste, puszyste, zielone, białe, nawet czerwone. Pełno grzybów. Po drodze znajdujemy chatkę, którą zbudował sobie były właściciel domku Lovisy, nie chcąc na dobre rozstawać się z tym miejscem. To właściwie szałas, taki dosyć prymitywny, ale w środku są łóżka, półki, stół, jakieś sprzęty. I stoi to otwarte, jak się potem przekonaliśmy, społeczne zaufanie w Skandynawii jest o wiele wyższe, niż w Polsce.
A nad jeziorem próbowaliśmy popływać, ale woda okazała się paraliżująco zimna. Pływaliśmy więc łódką i okazało się, że wiosłowanie strasznie się podoba dziewczynom.




Od domku Lovisy do norweskiej granicy było zaledwie klika kilometrów. Granicy, oczywista, nikt nie pilnuje, mimo że to koniec unijnej Europy. Tylko tabliczka z napisem NORGE, taka, na jakiej zwykle oznacza się miejscowości, informuje nas, że właśnie jesteśmy w Norwegii.
A tam - zła droga,rozjechana nawierzchnia, dziury (ale po ukraińskich drogach nic już nas nie zdziwi!). Telepiemy się tak do głównych szlaków, gdzie już lepiej.
Wszędzie czysto i porządnie, aż niemożliwe to prawie, jakby ktoś przed chwilą skosił wszystkie trawniki, pozamiatał, poukładał i umył. Nigdzie nie ma stert nie wiadomo czego, przykrytych folią, na przykład, jak na wielu naszych podwórkach. Drewniane domki dalej śliczne, ale kolory zdecydowanie bardziej urozmaicone, niektóre są całe białe, inne granatowe z białym, brązowe z czerwonym, różne też kombinacje zieleni i ochrowej żółci. W południe robimy piknik przy drodze - makaron z sosem na epigazie, tak będzie też przez resztę wyjazdu, gdy będziemy na trasie. Ceny wszystkiego w Norwegii są zaporowe, decydując się na tę podróż przyjęliśmy opcję bardziej harcerską, bo inaczej już po dwóch posiłkach w miejscowej gastronomii musielibyśmy wracać do domu. Chleb w sklepie, dla przykładu, kosztuje około 25 zł w przeliczeniu! Dobrze więc, ze upiekłam i zabrałam swój - starczyło na długo.



Wieczorem docieramy do Gjovik, małego miasteczka nad najdłuższym w tym kraju jeziorem Mjosa. Obiecywany w prognozach deszcz spadł właśnie dopiero wtedy. Znajdujemy dom Siri, która wita nas wylewnie. Jest energiczną, radosną osobą, pracuje na uniwersytecie nauczając pielęgniarstwa. i znów nie jesteśmy jedynymi gośćmi, tuż przed nami przybyła nietypowa para: Hindus i Hiszpanka, oboje w podróży po Europie( Hindus elokwentny i przyjacielski, Hiszpanka z nietypową angielską urodą i zupełnie typowym niskim głosem, który na nasze wyczucie mógłby należeć do mężczyzny). Więc zamiast spać w uroczym białym domku Siri jedziemy z nią do domu jej ojca, nad samo jezioro. Deszcz chwilowo się wyciszył, widać tęczę. Siadamy wspólnie do kolacji, na którą jemy zapiekankę z mięsa renifera. Przy okazji dowiadujemy się trochę ciekawostek o tych zwierzętach. Trzeba na nie bardzo uważać na drogach, to prawdziwi królowie lasu - łagodni, ale zdecydowani i uparci. Nie zmieniają zdania, jak już raz wejdą na szosę, stąd wiele wypadków. Dlatego trzeba jechać wolno. Najtrudniej jest z pociągami, wciąż ginie pod nimi wiele reniferów i łosi.



Kolejny dzień to próba dla mnie. Leje beznadziejnie. W Norwegii jednak, jak potem zauważyliśmy, pogoda potrafi się diametralnie zmienić wiele razy w ciągu dnia, tak jak u nas w górach. Trudno też ją przewidzieć i najlepiej być przygotowanym na wszystko. W ciagu całego pobytu mieliśmy w sumie półtora dnia naprawdę silnego deszczu, poza tym, jak sądzę, poszczęściło nam się w sumie, choć bywało różnie.
Na szczęście przed południem poprawia się na tyle, ze ruszamy do Fagernes, miasteczka w dolinie Valdres, którą mieliśmy okazję trochę poznać. Tam już piękne słońce,jezioro,góry. Zwiedzamy z dziećmi skansen, a potem siedzimy nad jeziorem.
W Gjovik czeka nas prawdziwa uczta: tym razem poległ baranek i jemy jagnięcinę, Hindus przygotował jakieś jarskie danie (nazwy nie zapamiętałam), do tego chlebki pieczone przez Siri, domowa szarlotka i - o rozkoszy - domowej roboty lody cynamonowe, kręcone bez maszyny. Pytałam o przepis, ale to ponoć "z głowy". No, cóż, pomęczę jeszcze o to Siri, za dobre było, bym miała już nigdy więcej nie spróbować.
c.d.n (może się uda dalej napisać)

2 komentarze:

  1. Cudne wakacje, czekam niecierpliwie na ciąg dalszy, b. fajnie się czyta, jak powieść przygodową:)Zawsze podziwialiśmy waszą mobilność. Też bym chciała ten przepis na lody cynamonowe bez maszyny.Od dawna już myślę żeby list do Ciebie Agnieszko napisać, mam nadzieję, że w końcu mi się uda. Pozdrawiam serdecznie a.

    OdpowiedzUsuń
  2. O, to czekam, Aniu, na list od Ciebie, to zawsze takie ożywcze i inspirujące :-)
    Spróbuję dzisiaj coś napisać, ale, jak sama wiesz, to zżera czas, którego nie za dużo.
    Dziękuję za słowa zachęty...

    OdpowiedzUsuń