niedziela, 23 września 2012

Domowo

Zły wirus męczył nas przez cały tydzień i nie puścił do tej pory. Zupełnie jak w listopadzie albo w marcu, a nie w pięknym, słonecznym wrześniu. Ostatnie dwa dni szkolnego tygodnia zostałam z dziećmi w domu (na moją skromną osobę, z racji braku gorączki, na pewno nie dostałabym zwolnienia lekarskiego). W domu, jak zwykle, jest bardzo miło. Weekend, zamiast zaplanowanych wcześniej wyjść, zrobiliśmy sobie planszówkowo - filmowy. My z Tomkiem jesteśmy od paru dni w trakcie starego serialu Saga rodu Forsyte'ów, doskonale sfilmowanego i zagranego, dzisiaj wieczorem szósty odcinek. A od Norwegów (naszych gości sierpniowych) dostaliśmy świetną grę, "Sequences", zatem bawimy się całkiem dobrze.
Gdy jestem w domu, więcej gotuję i dopieszczam rodzinę. Myślę sobie wtedy, że tak powinno być zawsze, że może rację ma Janeczka, dla której tak ważne są domowe, dobre posiłki zamiast szkolnych obiadów i domowe ciasta, o których pieczenie się tak często dopomina. Bo jednak nie da się tak wszystkiego idealnie dopiąć, gdy chodzę do pracy. Ale dobrze, że jest jak jest, że mam tę pracę. A w domu i tak byłam z dziećmi długo.
W ramach leczenia jedzeniem Tomek w tym tygodniu, z własnej inicjatywy jadł kaszę, ryż i warzywa zamiast ciężkich, białkowo-mięsnych dań. Z dziećmi jakoś się to nie udało, ale też im podawałam różne potrawy i napoje, specjalnie na wyzdrowienie.
Jednym z nich był "Napój magiczny", przygotowany z gorącej wody, plastrów surowego imbiru, cytryny, grapefruita i syropu malinowego. Do wypicia przed położeniem się do łóżka. Zainspirowałam się tu doskonałymi, zimowymi herbatami, jakie podają w Jazz Cafe na Służewie. O ile dobrze zapamiętałam, wyglądało to tam, mniej więcej, tak:
Zielona herbata
imbir
cytryna
(jeszcze coś, napiszę, jak mi się przypomni)
czarna herbata
plastry pomarańczy
goździki
syrop malinowy
 
Posted by Picasa
Do tego upiekłyśmy razem z Janeczką drożdżowe ciastka według staroświeckiego przepisu. Może podam, ktoś wykorzysta, bo całkiem dobre. Od kształtu i nadzienia nazwałyśmy je Syryjskimi księżycami, nadziewanymi konfiturą różaną z Syrii, którą kiedyś dostałam od siostry, a niedawno odkryłam w kredensie.
Syryjskie księżyce
5 dkg drożdży
2,5 szklanki mąki
2 łyżki cukru
1/2 kostki masła
2 jajka
szczypta soli
1/2 łyżeczki cynamonu
1. Zrobić rozczyn z drożdży z odrobiną ciepłego mleka lub wody i cukru.
2. Mąkę wymieszać z masłem, jajkami, cukrem, cynamonem i wyrośniętymi drożdżami. Wyrobić przez 10 min, odstawić, aż urośnie.
3. Rozwałkować, wycinać szklanką kółka, nakładać konfiturę z róży, sklejać brzegi jak przy pierogach.
4. Upiec w 180 st aż się mocno zazłocą.
 
Posted by Picasa
Przy jedzeniu ciastek padła propozycja nazwania ich Tureckimi Księżycami, bo to się nam skojarzyło silnie z jednym z odcinków czeskiej bajki dla dzieci o Makowej Panience. Pamiętacie może jeszcze ten film? Jako mała dziewczynka przepadałam za eteryczną bohaterką w pięknej, czerwonej spódnicy, lecz gdy zdarzyło mi się obejrzeć film już jako dorosłej osobie, zdębiałam: aż gęsto od aluzji bynajmniej nie dla dzieci przeznaczonych, głównie erotycznych i halucynogennych. Absolutne "drugie dno", by i dorośli mieli rozrywkę.
Dlaczego jednak ostatecznie księżyce zostały syryjskie, a nie tureckie? Obecna przy stole Dorotka opowiedziała nam wszystkim historię powstania flagi tureckiej. Oto waleczny Murad I po zwycięstwie pod Kosowym Polem ujrzał w kałużach krwi odbijający się księżyc i gwiazdę... Skojarzenie to błyskawicznie odebrało nam apetyt. Może to i legenda, ale jakże wiele mówiąca. W Syrii teraz, niestety, nie jest lepiej, ale przynajmniej konfitura była z ich róż.
A potem jeszcze rozmawialiśmy przez chwilę o różnych flagach i ich symbolice. Włoska - jednoznaczne skojarzenie moich dzieci: sałatka caprese. Polska - moja pierwsza myśl pobiegła tropem wiersza Pawlikowskiej o opatrunku, który zowiesz się sztandar (zakrwawiony, oczywiście). Rosyjska i chińska - niestety, podobne do tureckiej, aż strach rozwijać skojarzenia. I tak dalej...

12 komentarzy:

  1. Agu!
    Jeśli myślisz, że zwolnienie nie należy Ci się z powodu braku gorączki - to mień myślenie.
    A jeśli tak uważa Twój lekarz rodzinny - to zmień lekarza.

    Poważnie.
    A nawet bardzo poważnie.

    I to powinno bardzo ułatwić życie :-) NAwet nie wiesz jak bardzo. Pomyśl o tym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację. Ale nie spotkałam jeszcze lekarza skłonnego do wypisywania zwolnień L4 bez temperatury, z powodu "tylko" kaszlu, bólu gardła, czy głowy. Gdzie takiego szukać?

      Usuń
    2. ?!?!?!
      Ja miałam tylko takich. I jeszcze sarkali: łazi taki jeden z drugim i tylko tabletki cudowne chce, zamiast się położyć, tak jak trzeba przy wirusie.

      Usuń
    3. Nie trafiłam na nikogo takiego. Ja mam gorączkę zwykle raz na pięć, siedem lat (chyba, że teraz mi odporność spadnie i się to zmieni). Zazwyczaj mówiono mi: przeziębienie, witaminka, samo przejdzie, gardło ledwo czerwone, nic poważnego. Ostatnio na wiosnę, jak bardzo kaszlałam i miałam ropę w gardle i antybiotyk, kobieta wypisała zwolnienie bez gadania, ale powiedziała, że w sumie mogę chodzić z tym do pracy, tyle że z antybiotykiem mam prawo do zwolnienia, więc jak chcę, to wypisze. Takie mam szczęście do lekarzy, i to nie jednego, ale różnych :-(

      Usuń
    4. A będzie Ci się chciało tłuc na Akademię Medyczną (to jest uniwersytet obecnie), albo do Śródmieścia? Niby koło stacji metra, to po drodze, ale przenosisz się wtedy do innego rodzinnego.
      Druga opcja - bez przenoszenia - wizyta odpłatna w innej przychodni, też w centrum, koszt rzędu 100 zł, zwolnienie wystawią. To wcale nie jest takie głupie na doraźną potrzebę.

      Nie kumam tego nie dawania zwolnienia. Jedyny logiczny powód jaki mi przychodzi do głowy to to że NFZ tak podręcił śrubę, że lekarz nie ma czasu nawet się w nos podrapać, ani pacjenta zbadać, tylko tony kwitków na urzędasów wypełnia przez te 15 minut co ma przewidziane na badanie. Wypisanie zwolnienia po prostu długo trwa, bo tam jest dużo rubryczek i to drobiazgowych. Wiesz jaką ulgą widziałam na każdej lekarskiej twarzy jak mówiłam: ale nie potrzebuję L-4, wystarczy takie na recepcie. Poważnie.

      Durne?
      Durne.
      A co widzi pacjent? Lekarz nie daje.
      A kto tak naprawdę jest winien?

      A potem się ludzie dziwią że ja nie chce pracować w cyrk.... tfu, to jest chciałam powiedzieć otwierać praktyki ileczyć w przychodni czy szpitalu NFZ.

      Usuń
  2. Mniaaaam. Też byłam miłośniczką Makowej Panienki i Motyla Emanuela:) Uściski i zdrowia życzenia a.

    OdpowiedzUsuń
  3. A miałaś okazję oglądać ten film później, jako dorosła? Niezła zabawa, naprawdę. A pamiętasz Pioruna Amosa? Pozdrawiam i ściskam

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie miałam, trzeba będzie poszukać, pioruna nie pamiętam ale brzmi nieźle;) pa A.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Lila - zwolnienia lekarskie. Zgadzam się - stara szkoła - wygrzać i wyleżec się w domu. Ale nie po to żesmy przecież wymyślili naukową medycynę. W Australii lekarze niechętnie wypisuja zwolnienia, po pierwsze to przyznanie się do porażki, po drugie - pacjenci wcale tego nie chcą. W większości instytucji regulamin przyznaje pracownikowi 8 dni chorobowych rocznie, z tego 3 bez świadectwa lekarskiego. Dni niewykorzystane przechodzą na następny rok. Jeśli pracownik wykorzysta swój limit musi wziąć urlop wypoczynkowy albo bezpłatny.
    Życzę autorce i jej blogowym gościom odporności na wszelkie choroby.

    OdpowiedzUsuń
  6. Panie Lechu, ja też myślę, że wygrzać i wyleżeć - i tak robię z dziećmi. 8 dni na chorobę w ciągu roku? To mnie przeraża. Jakieś nieludzkie. Jak można z góry założyć, ile może sobie bezkarnie przechorować pracownik? Straszne uprzedmiotowienie człowieka, sprowadzające go do roli wydajnej maszyny. I "kara" za brak zdrowia. Rozchorować się można od samego myślenia o tym :-( Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za pozdrowienia - już mi lepiej! :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. "8 dni na chorobę w ciągu roku? To mnie przeraża. Jakieś nieludzkie..."
    Pani Agnieszko, podczas 22 lat pracy w Australii nie spotkałem osoby, któraby przekroczyła te normy. Po prostu ludzie szanują swoje zdrowie i swoją pracę. Trzeba pomyśleć o realiach - za te dni chorobowe musi w końcu ktoś zapłacić. W Polsce jest to zabawa w kotka i myszkę. Płaci ZUS, który praktycznie już dawno zbankrutował i musi się uciekać do podejrzanych manipulacji finansowych żeby utrzymać się na powierzchni. Wprowadza się kontrole czy lekarze wypisują uczciwie świadectwa L4. Wprowadza sie kary za niewłaściwe wypisywanie recept. Obłęd. Australia ma system opieki zdrowotnej i świadczeń społecznych, o których w Polsce trudno nawet marzyć. Ale to wszystko opiera się na zdrowych zasadach finansowych.

    OdpowiedzUsuń
  8. Może ma pan rację, Panie Lechu... Ale co to znaczy, że szanują swoje zdrowie? Tak się zastanawiam teraz. Można wyleżeć przez te 8 dni ze dwa takie przeziębienia. A co z resztą? Ja naprawdę jestem zdrowym typem, do tego roku mogłam sobie pogratulować - jedno, dwa mini przeziębionka na rok, gorączka raz na 5, czy 7 lat. Ale to u nas nie jest normą, ludzie miewają częściej grypy, anginy, rotawirusy, skręcone nogi, itp. Czy jest w takim razie normalne, że wtedy idą do pracy? Na ZUS płacę co miesiąc niemałą składkę przecież. Szacunek do pracy - tak. Ale oby nie kosztem zdrowia. Znam nadgorliwych, co chodzą do pracy nawet z gorączką, bo mają misję (albo presję). I są z tego dumni. To mi się właśnie wydaje nienaturalne. Ale w sumie nie wiem jeszcze, co o tym wszystkim myśleć, jak dotąd, temat mnie omijał, bo pracuję tak na poważnie od prawie trzech lat dopiero, no, i to zdrowie miałam końskie (teraz czuję, że chyba już tak nie jest). Bardzo bym chciała, by i u nas system opieki zdrowotnej opierał się na zdrowych, nomen omen, zasadach...

    OdpowiedzUsuń