sobota, 28 sierpnia 2010

opowieści przerywanej dalszy ciąg

Następnego ranka powitała nas mgła i nawet przez chwilę pokropił deszczyk, zmuszając nas do szybkiego zwinięcia namiotu i skończenia śniadania. Krajobraz wyglądał zupełnie inaczej:



Pojechaliśmy dalej, niepewni pogody i widoków, na szczęście przestało padać, a wjeżdżając prawie 1000 metrów na górę, przebiliśmy się przez warstwę mgieł i chmur. Znaleźliśmy się w parku narodowym, położonym na płaskowyżu wśród całkiem sporych szczytów, gdzie mieści się największy w Europie lodowiec - Jostedalsbreen. Co ciekawe, nie pochodzi on ponoć z czasów epoki lodowcowej - jakieś 5-8 tysięcy lat temu całkowicie stopniał, po czym utworzył się na nowo, osiągając apogeum w czasie tzw. małej epoki lodowcowej w Europie (XVII - XVIII wiek), kiedy to posuwające się jęzory lodowca zniszczyły położone w dolinach wioski. Co ciekawe, mimo ocieplenia klimatu, jęzory lodowcowe posuwają się systematycznie naprzód, a związane jest to z masą opadłego śniegu w ostatnim czasie.
Zadziwiające jest, jak daleko można tam dotrzeć samochodem. Trochę tak, jakby u nas wjechać do Doliny Pięciu Stawów! Przy czym to, co widzieliśmy, jest zapewne zaledwie przedsionkiem parku narodowego.



(tunel przez góry)




(samotna chatka)



(taniec mgieł na jeziorze)






(fragment lodowca)






("wełniane" kwiaty)

Zatrzymać się, obejrzeć sobie dokładnie widoki, pozbierać kamieni i zrobić zdjęcia - to można było wykonać tylko w niektórych miejscach, na specjalnych poszerzanych poboczach albo na drogach prowadzących w doliny. Poza tym obowiązywał bezwzględny zakaz zatrzymywania, trasa była dosyć niebezpieczna, bardzo stroma i pełna serpentyn. Pojechaliśmy nią dalej aż do miejsca, z którego było widać fiord Geirangen.




Jak widzicie, mgła, ale było co oglądać. Mimo to z pewnym niedosytem zjechaliśmy z płaskowyżu i pomknęliśmy na wschód. Celem naszym było miasteczko Koppang. just a place in No-where, jak je nam określiła nasza następna gospodyni, Anne Grete. W rzeczywistości Koppang nie zasługuje na nazwę miasteczka, to taka sobie porządna wieś, jak na nasze polskie wyobrażenie, tyle, że z urzędem miasta i fantastyczną biblioteką, której Anne jest kierowniczką. Ha! Byłam bardzo szczęśliwa, mogąc spotkać gdzieś tam w świecie siostrę - bibliotekarkę.
Zatrzymaliśmy się tam na trochę i tego właśnie było nam trzeba: chwilowego bezruchu, posiedzenia w domu, gotowania, gadania. Dzieci, zwłaszcza, z przyjemnością bawiły się w ogromnym ogrodzie, a potem w domu klockami lego, gdy pogoda się popsuła. Anne okazała się być fantastyczną osobą, jej dom zaś - bardzo przytulny, zresztą, zobaczcie:






Szczególnie miło wspominam dzisiaj chwilę, gdy obie stanęłyśmy przy regale pełnym książek w jej domu. Z radością i wzruszeniem rozpoznałam wiele z moich ulubionych, zaczęłyśmy o nich rozmawiać i okazało się, jak wiele nas łączy! Sympatyczna też była wizyta w bibliotece, bardzo ładnie urządzonej. Ile tam miejsca, jaka miła przestrzeń!



Przypomniała mi się wtedy moja nieszczęsna placówka, gdzie nie ma już miejsca na nic - taki zatłoczony magazyn, po prostu. Pomyślałam sobie, że przestrzeń w bibliotece potrzebna jest nie tylko po to, by zmieścić książki (to jest minimum), ale by nadać im rangę, na jaką zasługują. Przestrzeń kryje w sobie możliwości i to powinien być przekaz każdej biblioteki. Jaki komunikat - podświadomie - odbierają czytelnicy, wchodząc do naszej zatłoczonej nieludzko klitki?

3 komentarze:

  1. Przepiękne zdjęcia, nie wiem tylko czy odważyłabym się wjechać do tego tunelu. Bardzo podoba mi się weranda, ach móc poleżeć na takiej leżance. Uściski A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piekna relacja z pięknych miejsc. Servas to wspaniała instytucja, nie korzystaliśmy ale znamy z wcześniejszych relacji. Czy już gosciliscie jakiegoś "servasowca"?
    Jeśli chodzi o duże miasta, to Oslo takim nie jest, a warto zobaczyć, choćby dla Frama, Kon-Tiki i łodzi Vikingów. Zaciekawiło mnie rozważanie na temat str -yj, -yn, -umień. Pomyślałem, że w Chorwacji powinno coś nazywać się Strn, zgadłem - niewielka miejscowość na południe od Splitu :))
    A co klienci myślą gdy wchodzą do okropnie zacieśnionej biblioteki? Ja myślę: ile tu książek. W Australii w bibliotece masa miejsca, tylko książek mało. Pozdrawiam Lech.

    OdpowiedzUsuń
  3. Servasowców gościliśmy dwa razy, w Warszawie jest spory wybór hostów, więc nie tak łatwo być wybranym :-)
    A w okolicy Stryja ziemię zasiedlali kiedyś właśnie Chorwaci,którzy potem udali się na południe.
    A dlaczego w Australii tak mało książek? Bo chyba nie jest to kwestia pieniędzy? (w naszej skromnej placówce kupuje się przeciętnie 80 - 100 nowych książek miesięcznie).
    dziękuję za komentarze i pozdrawiam
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń