piątek, 13 maja 2011

po angielsku - wspomnienie




Wróciłam z Anglii i Walii... Podróż była cudowna, najprawdziwszy babski wyjazd regeneracyjny. Wdzięczna jestem za wszystko, za możliwość wyrwania się z domu, pozostawienia dzieci pod dobrą opieką, za to, że Aga też mogła, mimo ogromnych trudności, ze mną wyjechać... i za pogodę, zupełnie nietypową angielską pogodę, z silnym słońcem, zdecydowanie błękitnym niebem, wiaterkiem i aurą wakacji. Gdy w Polsce straszył deszcz ze śniegiem, ja wylegiwałam się na trawie, smarowałam kremem z wysokim filtrem, jadłam lody i oglądałam delfiny w Morzu Irlandzkim!
Tak, tak.
Już sam lot jest przeżyciem (lubię samoloty), które mi nigdy nie powszednieje. Ciekawe jest porównywanie krajów i regionów z góry: układ pól, linie dróg, kolory. W Anglii sporo jaskrawożółtego rzepaku było widać, a gdy samolot zniżył lot, pokazały się nawet stadka koni na łąkach. Z góry wyglądały jak pieski albo ... miniaturowe ławeczki.
Londyn w sobotni wieczór był spokojny i jakby opustoszały. Było to dzień po królewskim ślubie (Royal Wedding), na który szczęśliwie się nie załapałyśmy. Ja w ogóle w ostatniej chwili spostrzegłam się, że się taka impreza szykuje. Na szczęście koleżanka z pracy w krótkich i żołnierskich słowach wyjaśniła mi, kto z kim, bym w ewentualnej konwersacji na ten temat nie straciła wątku. Anglicy ponoć uwielbiają rozmowy o rodzinie królewskiej (nam się to nie sprawdziło, mieliśmy, szczęśliwie, ciekawsze tematy).
Zatem chwila w spokojnym dziwnie mieście (czy wszyscy wyjechali w podróż poślubną?), a potem podróż do Oxfordu wygodnym autobusem, z kierowcą po prawej stronie. Do końca nie mogłam się przyzwyczaić do odmiennego ruchu, drętwiałam ze zgrozy,gdy widziałam kogoś nadjeżdżającego z przeciwka prawym pasem! I skręcanie W LEWO na rondzie!
W ogóle uderzająca jest ilość takich drobnych spraw, w których Wyspy zachowują konsekwentną odrębność - nasze pospolite samochody mają tam inne nazwy, nie da się korzystać z prądu bez wtyczki-adaptera, drogi liczy się w milach, itp.
Do Oxfordu dotarłyśmy praktycznie już w nocy, spotkałyśmy się z Asią i resztą, wracającą z pubu. W Anglii czas przesunięty jest o godzinę, więc według naszych wewnętrznych zegarów położyłyśmy się tej nocy grubo po drugiej, by wstać niebawem, przed szóstą rano. Następnego dnia przypadał pierwszy maja, May Day, który w Oxfordzie świętuje się wyjątkowo uroczyście. Punkt szósta z Magdalen Tower rozlegają się łacińskie wersety hymnu śpiewanego przez chór. Ze wzruszeniem przypomniałam sobie kadry z filmu Cienista dolina o S.C.Lewisie, gdzie pojawił się wątek porannego śpiewu z wieży Magdalen College. Tu filmik z you tuba, który znalazłam w sieci, ja sama próbowałam zrobić zdjęcia, ale prawie mnie zmiażdżono w tłumie, więc nie ryzykowałam. zaraz potem przetarła się nieco ścieżka i ruszyłyśmy w miasto oglądać rozmaitych Morris Dancers, tańczących po ulicach z dzwonkami przyszytymi do spodni,pałkami, pochodniami, itp.



(tańce i śpiewy na Magdalen Bridge)




(bębnistka z kwiatami we włosach, dużo ludzi tak się ozdobiło)

Służby porządkowe pilnowały mostu, na którym stłoczyła się większość studentów, w tym także i my: ponoć rokrocznie zdarzały się spontaniczne skoki do rzeki, zakończone rozmaitymi urazami cielesnymi, jako że tam dosyć płytko. Nawet most był zamknięty z tego powodu na parę lat, w tym roku znowu go otworzyli.



(widok z mostu na malownicze łódki)

Atmosfera była radosna, my obie z Agą zachwycone, oszołomione porankiem, miastem, ludźmi. Obeszłyśmy sobie ulice, znalazłyśmy nawet katolicki kościół, jako że była niedziela. Pokrzepiłyśmy się też kontynentalnym śniadaniem w barze, przy okazji zobaczyłam ludzi,którzy jedli prawdziwy angielski beakfast: jaja, bekon, kiełbasy, smażone pomidory. Może jako antidotum po intensywnie spędzonej nocy (niektórzy przed imprezą na moście pewnie się wcale nie kładli) takie coś działa?

Po takim poranku, pełne zapału, zwiedzałyśmy sobie niespiesznie Oxford, same albo w towarzystwie Asi i jej synka. Dla mnie szczególnie ważnym tropem był ten literacki: w mieście tym mieszkali przez długie lata C.S. Lewis i J.R.R Tolkien. Odwiedziłyśmy pub, gdzie się spotykali:




i wypiłyśmy tam piwo, chociaż ja to raczej piwna zwykle nie jestem. Najciekawsza i najbardziej niezwykła jednak okazała się nasza wędrówka następnego dnia do domu, w którym żył C.S. Lewis. Mieszkałyśmy, zresztą, bardzo blisko, więc zrobiłyśmy sobie spacer. To niezwykłe i piękne miejsce. Szczególnie wzruszające były dla mnie odwiedziny cmentarza przy St.Trinity Church, gdzie Lewis jest pochowany. Możecie mi uwierzyć, popłakałam się tam ze szczęścia i wzruszenia, sama nie wiem nawet dobrze, dlaczego. Tak niewiele jest takich pięknych chwil w życiu, jestem szczęśliwa, że to przeżyłam.



(cmentarz przy kościele św. Trójcy, gdzie pochowany jest C.S. Lewis)


A dom Lewisa, cóż, stwierdziłyśmy, że w takim miejscu wcale nie dziwne, że napisał te swoje wszystkie książki, nie tylko przecież o Narnii, ale bardzo tam wszędzie było narnijsko. Za domem nawet jest coś, co nazywa się rezerwatem Lewisa: las, ścieżki, pagórki i jezioro: zupełnie bejecznie!






(biurko Autora, replika oryginału)




(pokój na dole)


Poza tym, obejrzałyśmy sobie jeszcze z grubsza różne świetności tego miasta, a więc np. Bibliotekę Bodlejańską i słynny Christ College (słynny teraz głównie, jak się okazało, z tego, że kręcono tam Harrego Pottera i bodajże "Złoty kompas").



(Bodleian Library, dziedziniec)




(widok na Christ College)


(kwitnące glicynie, ciekawe, że w Oxfordzie spotkałyśmy mnóstwo kwiatów i drzew, które pamiętam z Południa. Znaczy to, że zimy muszą być tam bardzo łagodne, by śródziemnomorskie gatunki mogły przeżyć)




(to ja, bardzo szczęśliwa)

(chwilowo się żegnam, bo komputer się buntuje. Spróbuję wrócić jeszcze do tej podróży) :-)


5 komentarzy:

  1. Oj widać to szczęście na rozpromienionej twarzy! Gratulacje z okazji zrealizowanej wizji podróży z przyjaciółką! Doskonale wiem, jak bardzo to służy. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy relacji.
    Karinko

    OdpowiedzUsuń
  2. Agnieszko bardzo, bardzo się ciesze, że tak Ci się udał wyjazd. I czuję dobrze Twoje emocje - i radość i wzruszenie, bo dziś wróciłam z Sevilli naładowana wrażeniami i oszołomiona kompletnie urodą tego miasta. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy, wspaniale jest móc czasem wziąć urlop od codzienności. Uściski A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłem w wielu rejonach Europy, lecz do tej pory nie udało mi się zaliczyć 3 strategicznych obszarów: Skandynawii, Rosji i właśnie Wysp :(
    Z tym, że ja raczej nie zachwycałbym się miejscami przedstawionymi przez Ciebie na zdjęciach. Bardziej chciałbym pojechać do takich miast jak Batley czy Bradford, bo tam mieszka ogromna ilość Hindusów i Pakistańczyków, a mi szczerze mówiąc bliżej do nich niż do Białych (przerabiałem to już bedąc w Holandii).
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowna taka odskocznia i klimat Lewisa i Tolkiena, ech! Byliśmy w zeszłym roku tam i też mnie zastanawiało, dlaczego oni mają tyle konsekwentnych odmienności. Są do tego stopnia konsekwentni, że gdy Tomek spytał kiedyś pewnego Anglika o drogę odruchowo: "ile kilometrów jest do...", to ów pan zachował się tak, jakby nie zrozumiał pytania. Tomek zastanawiał się, co powiedział nie tak czy może źle coś wymówił, czy nie ten akcent... Nie, wszystko się zgadzało. Chodziło o kilometry. Anglik nawet nie zasugerował, że u nich są przecież mile. Dla nas dziwne. A odmienny ruch i wszechobecne ronda, gdzie oni jadą "pod prąd"? Dla mnie to też było niesamowite i wyobrażam sobie, że chyba bym długo nie umiała się przestawić, żeby jeździć. A mój mąż wsiadł do auta następnego dnia po przyjeździe i pojechał, jakby nigdy nic. Pozdrawiam, Agnieszko, bardzo serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Chyba najlepsze było właśnie to oderwanie i zmiana, chociaż i to, co zobaczyłam, bardzo mnie chwyciło za serce. Jac, Pakistańczyków i Hindusów widziałam w samym Londynie mnóstwo, ale prawdę mówiąc, ani mi do nich bliżej ani dalej niż do innych obcych ludzi. Zasadniczo Brytyjczycy (różnych narodowości i rozmaitego pochodzenia) zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie, właściwie bez względu na kolor.
    I wrzucę jeszcze trochę zdjęć z Walii, bo to zupełnie inna kraina.
    Anulko, nie odważyłabym się tam jeździć samochodem, dla facetów ponoć łatwiej się tak przestawić, ja bałabym się paniki w nieoczekiwanym momencie.
    Aniu, zaraz zaglądam do Twojej Sewilli, też fantastyczna sprawa!
    Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie

    OdpowiedzUsuń