sobota, 10 marca 2012

czytając



(okienko na Campo de'Fiori, Rzym)

Tabletka ibuprofenu powoli wydobywa mnie z ćmiącego bólu głowy, który narastał od rana. Nie lubię uciekać się do chemii, ale już widzę, że samo nie przejdzie, a coś bym chciała jeszcze napisać, poczytać, wydobyć się z tej mgiełki i sztywności w okolicach karku. Ale i tak to nic wobec koszmarów, jakie przeżywa nieraz koleżanka z migreną. Byłam przerażona, gdy usłyszałam listę objawów, w tym typowo neurologicznych, jakie migrenie towarzyszą. "Mój" ból głowy, niezbyt częsty, da się zbić lekami, na szczęście.
Tydzień był intensywny i miło - towarzyski, ale przewrotnie chciałam napisać o lekturach, które udaje mi się podczytywać, zazwyczaj wieczorem. Trafił wreszcie do mnie - dziękuję, Pani Małgorzato, za wskazówkę - "Dziennik" Julii Hartwig, opasłe tomisko wspomnień z ostatnich lat i retrospekcji z młodzieńczego pobytu w Paryżu.



Czytam z przyjemnością, bardzo lubię pamiętniki i wspomnienia. Szczególnie francuski okres poetki miło koresponduje z moim rozbudzonym niedawno frankofilskim sentymentem. Piękny język, wiele ciekawych przemyśleń, lekturowych wskazówek, rzeczy, o których nie miałam pojęcia (zawsze tak będzie). Paryż w czasie, gdy można było pójść na koncert młodego Menuhina, albo posłuchać w kawiarni wschodzącej gwiazdy Juliette Greco... W sumie dopiero zaczęłam czytać, więc za wiele jeszcze nie mogę powiedzieć o tej książce. Żałuję jedynie, że trochę dużo w niej polityki, autorka zapewne nie mogła się powstrzymać od komentowania na bieżąco wydarzeń i postaci w nich uczestniczących, nieraz bliskich znajomych. W formule książki - dziennika polityczne szczegóły z czasem tracą na znaczeniu i chyba się częściowo dezaktualizują, zresztą już dzisiaj pewne opisane wydarzenia są interpretowane inaczej dzięki temu, co zdarzyło się później. Jeszcze bardziej delikatna sprawa jest z ludźmi, politykami, którzy są w "Dzienniku" wymienieni z nazwiska. Autorka i tak jest powściągliwa i kulturalna w swoich opiniach, często podaje tylko fakty, które mówią same za siebie.
Nie jest, zresztą, żadną nowością w literaturze odwoływać się do osób żyjących, ile z tego już było skandali, afer i pojedynków. Ile również cennego fermentu, uczciwej walki na argumenty. Cenię zdrową krytykę np. literacką, która świadczy o zaangażowaniu i profesjonalnym podejściu do pracy, a którą teraz nie tak łatwo znaleźć w dobie podlizywania się i koniunkturalnego kadzenia sobie nawzajem, nie mówiąc już o pseudo "recenzjach", przepisywanych w internecie z portalu na portal. Pamiętam, z jaką zgrozą i podziwem zarazem czytałam w "Tygodniku" kiedyś, jeszcze jako nastolatka, translatorskie polemiki Barańczaka. Było to dawno, ale wrażenie niezatarte zrobiła na mnie ta bezlitosna, błyskotliwa logika, którą Barańczak ma i nie waha się użyć... Tak, krytyka oparta na solidnych podstawach to jest siła. Problem, gdy nie jest rzetelna, wymierzona w ludzi, a nie ich czyny, czy osiągnięcia, na przykład. Albo gdy atakowany nie ma się jak obronić. Myślę sobie teraz, że forma dziennika właśnie taką rzecz dopuszcza: bo to w końcu prywatne zapiski, kto je ma cenzurować, przecież nie autor podczas pisania? No, i jednak nie cenzor z ulicy Mysiej w Warszawie, żyjemy w wolnym kraju. Więc można wylać z siebie wszystkie swoje antypatie i urazy, kończąc w "Nocniku" Żuławskiego.

Myślę tu trochę też o innej książce, którą niedawno przeczytałam, o słynnych "Marzeniach i tajemnicach" Danuty Wałęsowej. Książka może się podobać, o ile nie traktuje się jej jak literaturę i nie szuka tego, czego w niej nie ma - bogatego języka, szerokiego oglądu. Jest raczej głosem, który wreszcie się przebił do publicznej świadomości w formie książki (bo dziś szalenie łatwo jest wydać książkę), skoro nie mógł się przebić w innej. Mam wrażenie, że "Marzenia i tajemnice" musiały wręcz powstać, bo pozytywny odzew, z jakim się spotkały - i to zarówno ze strony feministek, jak i matek-polek - świadczy o ogromnej potrzebie rozmowy o roli kobiet w historii i w rodzinie, o małżeństwie i miłości. Myślę, że dlatego to ważna lektura. Czyta się niezwykle szybko, mimo, że to gruby tom.

Ale ostatni rozdział pozostawił we mnie dziwne wrażenie, nawet jakby niesmak. "Ludzie na mojej drodze", taki był bodajże tytuł. I po kolei, wspominki o ludziach ze świata polityki, dobrze znanych z gazet i książek do najnowszej historii. Krótko, lapidarnie. "Tego lubię, tego nie lubię. Sympatyczny, nadęty, dziwny, ważniak." Czytałam i myślałam, po co to? Kogo to obchodzi, co autorka myśli o panu X? Czy ktoś ją podpuścił, czy sama chciała to napisać? To już nie było tylko trzymanie się faktów, tylko miejsce na własne sądy. Kto komu daje do tego prawo?
Cóż, ludzie zawsze będą pisać o ludziach, to temat najatrakcyjniejszy, kropka. Nie da się nikomu narzucić w literaturze dobrych manier, zresztą, kto miałby to zrobić w epoce relatywizmu wartości? Kolejne nieszczęście by z tego wynikło. Pozostaje tylko liczyć na poczucie smaku i wrażliwości, cechujące zapewne nieliczne, ale za to bardzo doborowe grono twórców.

3 komentarze:

  1. Zgadzam się z Tobą Agnieszko, kiedy czytam tego typu osądy aż mi się coś mrozi na chwilę w środku. Czytam teraz po raz drugi wywiad rzekę z hiszpańską królową, mnóstwo w nim pada nazwisk ale królowa to urodzona dyplomatka, wie czym grożą nierozważne słowa więc z rozmysłem je waży. Moi rodzice zapisali się w kolejce po książkę p. Wałęsowej w bibliotece. Nazwisko zaś Hartwig wywołuje u mnie natychmiastowe wspomnienie koszmarnej harówki nad wystawą brata Julii, Edwarda, która kosztowała mnie mnóstwo zdrowia i nerwów. Usciski a.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, w sumie Wałęsowa nie szasta epitetami, na szczęście. Ale niepotrzebne są i tak te osądy, mogłaby być bardziej wielkoduszna i darować sobie. Robi wrażenie osoby szczerej, która zawsze mówi to, co myśli, a prosty, niemal kolokwialny język książki bardziej się kojarzy z rozmową, niż z literaturą. Co ciekawe, jeśli kogoś naprawdę nie cierpi, to właściwie o nim nie pisze, co się chwali. Np. raz tylko wspomniała pewnego pana, pisząc, że z konieczności, i na tym poprzestała, bo nie zasługiwał na więcej linijek w jej książce, jak napisała.
    A wiesz, mnie się także Edward Hartwig przypomniał, nawet wyciągnęłam album i teraz oglądam, może coś o tym zdążę napisać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety odnoszę wrażenie, że pisanie takich cenzurek zapoczątkował, ulubiony przeze mnie z innych powodów, Stefan Kisielewski - Alfabet Kisiela. Wkrótce powstał Alfabet Urbana i rozkręciło się. Smutne.

    OdpowiedzUsuń